Blog

Robert Krzak – Poznań Triathlon 2013, czyli do 4 razy sztuka

Przysłowie „do trzech razy sztuka” nie sprawdziło się w moim przypadku. Muszę przyznać, że moim zachowaniem dopomogłem, żeby tak się stało.

W zeszłym roku w marcu po powrocie z Antarktydy z medalem Seven Continents Club, miałem po 14 latach biegania maratonów, zająć się w pełni triathlonem, żeby ostatecznie zakwalifikować się na wielki finał na Hawajach. Powiem szczerze, nie sprawdziłem przedtem jakie czasy kręci się w mojej kategorii wiekowej, bądź co bądź staruszków przed pięćdziesiątką, żeby w ogóle myśleć o walce w kwalifikacjach. Po przewertowaniu wielu stron internetowych, przekonałem się, że ci staruszkowie nieźle sobie radzą i aby myśleć o podjęciu rywalizacji trzeba by zejść poniżej 10-ciu godzin. Szybko zacząłem liczyć. Pływanie 1:20, jak na razie na więcej mnie nie stać, a i to przy moim pływaniu uważałbym za sukces. Rower 5:30, średnia prawie 33 km/h, więcej bym nie wykręcił. Ostatnio w Suszu taką miałem średnią, ale na 90 km, a to dopiero rozgrzewka, bo trzeba dociągnąć do 180 km. Zostało bieganie. Jak dodam 5 minut na strefy zmian, to musiałbym pobiec maraton w 3:05, żeby wszystko zamknęło się w 10 godzin. Bieganie to moja najlepsza strona, ale tempo 4:23 min/km mogło być nie do zrobienia. Ale cóż słowo się rzekło. Dałem sobie handicap, że zacznę start na dystansie Ironman dopiero w roku 2014, jak wejdę do kategorii M50, na razie skupiłem się na tzw. dystansie długim, czyli połowa z tego (1,9-90-21,1).

Mój drugi start na tym dystansie w zeszłym roku w Suszu pokazał, że mam potencjał. Może jeszcze nie w pływaniu, bo jakoś ciągle nie robię postępów, ale wystarczyło 3 miesiące solidnego treningu rowerowego i poprawiłem średnią z pierwszego startu o 3 km/h. Zyskałem prawie 15 minut i dzięki temu złamałem 5 godzin uzyskując czas 4:57:29. Zaznaczam, że nigdy w życiu nie trenowałem kolarstwa, mimo, że od wielu lat pracuje w branży rowerowej i kilka razy próbowałem czy mi się spodoba, ale ostatecznie po kilku próbach wracałem do mojego ukochanego biegania. Może to nie był ten czas. Rower górski miałem od zawsze, a pierwszą kolarzówkę kupiłem w 2003 roku. Był to rok, w którym pogniewałem się na bieganie, bo nie udało mi się po roku treningów poprawić mojej życiówki 2:54. Już w tedy marzyłem o triathlonie. Niestety wynik był taki, że rok straciłem, bo ani nie trenowałem do maratonu, ani do triathlonu. Przebimbałem cały rok i całe szczęście, że sięgnąłem do pierwszej książki Jurka „Biegiem po zdrowie”, którą kupiłem po niesatysfakcjonującym starcie w Poznaniu. Zmotywowało mnie to na tyle, że ostatecznie znalazłem się w Jego stajni treningowej, by po dwóch latach współpracy zrobić życiówkę 2:39:24 w Berlinie w 2005 roku.

Kocham biegać. W ciągu ostatniego roku właśnie miłość do biegania, dwa razy przeszkodziła mi w trenowaniu do triathlonu i urzeczywistnieniu przysłowia „do trzech razy sztuka”. Ale po kolei.

Pierwszy raz.

Po udanym starcie w Suszu, gdy widać było, że trening triathlonowy idzie mi dobrze, postanowiłem znowu przejść na samo bieganie. Powód – start po raz czwarty w moim ukochanym Berlinie. Jechaliśmy tam dużą grupą z Gliwic. Biegało mi się szybko, więc znowu zaczęło mi chodzić po głowie – a może powalczyć o życiówkę. Niestety, widzę, że ciągle jestem jedną nogą maratończykiem, a jedną triathlonistą, ale chyba lewa, ta od serca należy do biegania, bo ma wpływ na moje decyzje ;-))) Zacząłem przygotowania, ale niestety z różnych powodów nie byłem wstanie dobrze przygotować się do maratonu. Nie biegałem na treningach na tyle szybko, żeby móc planować średnią 3:46 min/km. Sukcesem byłoby o 8 sekund wolniej, czyli złamanie 2:45. Nie jestem typem maratończyka, który biega na widzimisie. Biegając przez wiele lat metodą Skarżyńskiego, mocno stąpam po ziemi, a teorię szybszej drugiej połowy mogę wyrecytować wyrwany ze snu. Nie zawiodła mnie nigdy. Zawsze planuję swój start w stosunku do treningów, ale biorę też poprawkę na dzień startu. Tak było tym razem w Berlinie. Od początku tętno za wysokie by przyspieszyć do planowanego tempa. Jak zwykle do 15 km trzymałem lejce na wodzy, potem lekko zacząłem przyspieszać, ale na półmetku tylko 1:24:54. Już żegnałem się z dobrym wynikiem. Musiałbym odrobić ponad 5 minut, biegnąć o 15-20 sekund szybciej na każdym kilometrze w stosunku do początkowego tempa. Czy się to da? Najwięcej urwałem 3 minuty w Poznaniu w 2004 roku, gdy po raz pierwszy złamałem 2:45, tylko po roku treningów z Jurkiem. Postanowiłem spróbować. Co miałem do stracenia. Psychikę zawsze miałem mocną, ale zauważyłem ostatnio jak biegłem 15 km w Jaworznie, że potrafię się coraz lepiej motywować. Wygląda to tak, że mocna psychika pcha cię do utrzymania szybkiego tempa, mimo, że mięśnie już powinny odmówić posłuszeństwa. Jest to trochę niebezpieczne. To tak jakbyś biegał na dopingu, tyle że w tym przypadku dozwolonym ;-))). Strasznie ponaciągałem sobie ścięgna na zbiegu do mety. Bolały mnie jeszcze przez kilka dni po biegu. Wracając do Berlina, kolejny raz okazał się dla mnie szczęśliwy. Z niemiecką precyzją, jak przystało na miejsce, połykałem kolejne kilometry, by na mecie zameldować się z czasem 2:45:18. Druga połowa 4:30 szybciej. Rewelacja. To co czuje się na mecie, zrozumie tylko ten co przeżył coś podobnego. Człowiek jest szczęśliwy, mimo, że każdy mięsień boli. Jak w wariatkowie.

Drugi raz.

Po Berlinie wróciłem znowu do treningów triathlonowych i zaplanowałem, że moje dwa najważniejsze starty w 2013 roku to Sieraków na początku czerwca i Poznań na początku sierpnia.

Treningi szły zgodnie z planem i gdy w luty zacząłem widzieć, że znowu biegam szybko, jak alkoholik wróciłem do tego co kocham najbardziej – biegania. Znowu w głowie zakiełkowała myśl, a może na wiosnę w Dębnie powalczyć o życiówkę. Potem będę myślał o przygotowaniu do Sierakowa. Oczywiście, żeby się niepotrzebnie nie przemęczać, odstawiłem trening kolarski, a basen traktowałem regeneracyjnie. Wybrałem Dębno, bo po pierwsze jest na początku kwietnia i będę miał czas jeszcze trochę potrenować do Sierakowa, a po drugie jeszcze nigdy nie skończyłem maratonu w Dębnie. Nie skończyłem chociaż już raz startowałem w 2004 roku. Był to mój pierwszy maraton, po półrocznym trenowaniu pod okiem Jurka. Miałem po raz pierwszy spróbować poprawić swoją życiówkę i pobiec 2:52. Niestety nagła zmiana pogody tak mnie rozkleiła, że zgodnie z zaleceniami Jurka, jak nie będzie szło, zszedłem po półmetku, żeby móc w pełni sił walczyć za trzy tygodnie o nową życiówkę we Wrocławiu. Udało się, zrobiłem 2:51:49.

Dębno po raz drugi było dla mnie pechowe. Nie dość, że znowu różne sprawy przeszkadzały mi w marcu w zrobieniu solidnego treningu i doszlifowaniu formy, to po raz drugi powtórzyła się historia ze zmianą pogody. Przedłużająca się zima dawała nadzieję, że przynajmniej będzie chłodno, ale niestety w dniu startu zrobiło się ciepło i jak przedtem rozkleiłem się. Teoretycznie miałem plan, żeby w razie czego jak nie będzie szło zejść i pojechać pod koniec kwietnia na Orlen Maraton do Warszawy. Jednak w trakcie biegu, mimo, że szło kiepsko, postanowiłem dotrwać do końca, żeby mieć już zaliczony maraton w Dębnie. Jak dla mnie to była porażka, czas tylko 2:49:18. Najgorsze, że podczas biegu strasznie się ponaciągałem. Znowu miałem problem z bolącymi ścięgnami. Byłem trochę załamany. Wróciłem do treningu triathlonowego, ale bez entuzjazmu. Pewnej majowej niedzieli po zrobieniu już treningu rowerowego i biegowego, gdy odpoczywałem po obiedzie przed treningiem pływackim naszło mnie na refleksje. Po co to wszystko? Co chcę sobie udowodnić, że tak się katuję. Czy nie szkoda życia na to całe trenowanie. Może wystarczy robić, tylko to co kocham najbardziej, czyli biegać. Wpadłem w lekko depresję, straciłem motywację do treningów, a Sieraków coraz bliżej. Oczywiście ze startu nie zrezygnowałem, ale postanowiłem potraktować to na luzie. Łatwo mówić, gorzej zrobić. Ja typowy fighter, dla mnie każdy start to jak wyprawa na wojnę. Zawsze walka do upadłego, a tu miałem sobie zrobić trening. Pożyjemy, zobaczymy. Luzowanie nawet dobrze mi szło, że na 2 tygodnie przed Sierakowem, zamiast trenować ostro do triathlonu, dałem się namówić chłopakom z Pędziwiatra na 24-godzinny bieg sztafetowy w Rawiczu. Biegało się rawickimi plantami 2,8 km, oczywiście na maksa. Była super zabawa, zajęliśmy trzecie miejsce, ale trochę zlekceważyłem ten start i nie rozgrzewałem się dobrze przed biegiem. Efekt. Pod koniec trzeciej serii dostałem skurczu mięśnia dwugłowego uda. Ledwo co dobiegłem do końca. Myślałem, że nie będę wstanie już dalej biegać. Po minimalnym zmniejszeniu tempa udało mi się ukończyć imprezę. Przebiegłem przez całą dobę prawie maraton. Niby nic, ale wracałem strasznie wykończony. W ostatni tydzień przygotowań do triathlonu, zamiast jeszcze potrenować, musiałem odpoczywać. Dwugłowy bolał. Zawsze mogłem jeszcze liczyć, że w bieganiu powalczę, a tu taki pech.

Czego się można było spodziewać po starcie, będąc tak przygotowany. Zrobiłem najgorszy czas ze wszystkich trzech startów 5:14:19. Czas byłby jeszcze gorszy, bo trasa rowerowa była krótsza prawie o 3 kilometry. Jednak wyjazd nie uważam za stracony. Gdy patrzyłem na starcie na tych „pingwinów” na plaży, czekających na sygnał do startu, trochę zacząłem żałować, że nie jestem przygotowany. Odezwał się instynkt rywalizacji. Ale jak tu walczyć jak brak przygotowania, miałem tylko zaliczyć. Jednak na trasie rowerowej, noga dobrze mi zaczęła podawać i zacząłem walczyć. Może poszedłem za mocno na rowerze, bo już na samym początku biegania, gdy próbowałem podkręcić tempo, odezwał się dwugłowy uda. Znowu musiałem zmniejszyć tempo, żeby dotrwać do końca. A w Sierakowie trasa jest wyjątkowa. Biega się typowy kros w lesie, utwardzonego podłoża jest tylko 10%. Czas z biegania wyszedł bez rewelacji bo 1:39:29, a mimo wszystko zrobiłem 18 czas ze wszystkich uczestników, czyli trasa była bardzo trudna.

Z Sierakowa wracałem zmotywowany do ciężkiej pracy i obietnicą, że w Poznaniu, za dwa miesiące, będę walczył jak lew. Wziąłem się solidnie do pracy, ale głównie rower i pływanie, bo przez pierwsze dwa tygodnie ciągle czułem ból w udzie i biegałem tylko 20 km w tygodniu. Później też za dużo nie zwiększyłem dystansu tygodniowego, biegając tylko około 40 km, 4 treningi maksymalnie. Dwa treningi oddzielnie, a dwa jako zakładka po rowerze. W bieganiu jednak jestem mocny. Musiałem tylko zaleczyć kontuzję i podtrzymać kondycję. Do roweru wróciłem jak przed rokiem, 1000 km w czerwcu i 1100 w lipcu. Spędzałem na treningach tygodniowo 12-14 godzin. Wyjątkowy był jeden tydzień w lipcu. Podczas tygodniowego urlopu w Chorwacji zrobiłem 23 godziny. Głównie na rowerze. Przejechałem 490 km. W pływaniu nie widziałem ciągle wyraźnych postępów, ale czułem się coraz mocniejszy na rowerze. W dodatku „odziedziczyłem” po naszej Mistrzyni Ewie Bugdoł rower triathlonowy z karbonowymi kołami 80 mm. To jest dopiero jazda. Trochę musiałem poświęcić czasu na dopasowanie pozycji, ale różnica w prędkości jest wyraźna. Oczywiście jak się nie ma w nogach to i taki rower nic nie pomoże, ale jak się ma formę to się dopiero jedzie. Jak to mówił mój kolega, dawny kolarz zawodowy – w rowerze najważniejszy jest jednak…..silnik 😉 W lipcu już mogłem pozwolić sobie na jakiś akcent biegowy. Biegałem go głównie jako zakładkę po niedzielnym rowerze. Starałem się biegać do 10 km w tempie poniżej 4 min/km. Maksymalne tempo jakie udało mi się zrobić to 8 km w tempie 3:45, po 60 km roweru w tempie 35 km/h. Takie tempo powtórzyć na zawodach to by było coś. Trzeba zaznaczyć, że zrobiłem to w 30-sto stopniowym upale w południe. Było to bardzo podbudowujące.

Do Poznania jechałem pełen wiary, że będzie dobrze. Wysoko postawiłem sobie poprzeczkę. Plan minimum to 4:50, jednak po cichu marzyłem o 4:40. Jedyny problem to pogoda. Dzień przed startem było 37 stopni i wiele prognoz wskazywało, że w dniu startu nie będzie mniej. Gdy w sobotę po południu wstawiałem rower do strefy zmian, zdziwiłem się gdy zawodnik obok otulał szczelnie rower folią. Przecież nie miało padać. Jaki byłem zdziwiony, gdy powiedział, że w nocy będzie burza. Gdzie on to sprawdzał? Moje portale z pogodą pokazywały upały. I faktycznie w nocy lało i upał ustąpił. Rano było dość rześko i w powietrzu wisiała ulewa. Zapowiadał się ciekawy dzień. Muszę wspomnieć tu o nocy w Poznaniu. Pechowo zamówiliśmy hostel z pokojem na poddaszu z oknami w dachu. Aby schłodzić pomieszczenie musiał cały czas chodzić wentylator. To tak jakbym spał w samolocie przy skrzydle. W dodatku upał w pokoju był nie do zniesienia. Trudno było zasnąć. Jak się obudziłem rano, byłem nieprzytomny. I jak tu startować. Biegając tyle lat przekonałem się jednak, że nie zawsze źle przespana noc przed zawodami ma wpływ na nasz wynik. Oczywiście rano zamiast typowego śniadania, jak zwykle zjadłem batona energetycznego. Byłem gotowy na wojnę!!!

Wszystkich zawodników i kibiców przywitali „Żelaźni”

 

 

 

Pływaliśmy w Jeziorze Maltańskim, a start odbywał się z wody.

Czekamy gotowi do walki

 

 

 

Tej dyscypliny boję się najbardziej. Ciągle jakoś nie mogę załapać dobrego stylu. Tak jak na bieganie czy rower wychodzę z chęcią. Muszę nawet przyznać, że wciągnęło mnie trochę kolarstwo szosowe, to tak do pływania ciągle się zmuszam. Może dlatego, że nie robię postępów. Jednak w pływaniu mam ciągle duże rezerwy czasowe i pewnie nadejdzie pora, że zacznie mi wychodzić. Krótko mówiąc było ciężko. Najgorsze, że pływanie w triathlonie to sport kontaktowy.

Jak przetrwać w takim tłumie?

 

 

 

Gdy 600 osób rusza, nie ma szans, żeby nie uderzyć kogoś lub samemu zaliczyć cios ręką czy nogą. Najlepiej mają pierwsi, ale to jeszcze nie dla mnie. Musiałem przemęczyć się, złapać swój rytm i do przodu. No właśnie. Kilka razy złapałem się, że płynę na boki, musiałem korygować kierunek. Na pewno nie bez straty czasu. Gdy wychodziłem z wody i rzuciłem okiem na stoper, byłem zadowolony z siebie. Czas 37:53. To moje najszybsze pływanie z moich czterech startów. Nie jest źle. Biegnę do strefy zmian. Teraz rower. Staram się za dużo nie stracić, ale muszę wcisnąć na nogi moje skarpetki kompresyjne, co nie jest łatwe, gdy się ma mokre nogi. Tak się przyzwyczaiłem do nich, że nie wyobrażam sobie startu bez nich. No muszę na kolejny start kupić opaski na łydki i na rower i bieg zakładać tylko krótkie skarpetki. Będzie szybciej. Mógłbym ostatecznie jechać rowerem boso, ale wiele razy testowałem bieganie bez skarpetek i niestety obcieram sobie stopy.

Pierwsza strefa zmian już za mną

 

 

Muszą być skarpetki. Zapomniałem wspomnieć, że jak na razie pogoda dopisuje, jest nie za ciepło i cały czas wisi ulewa w powietrzu. Trasa rowerowa składała się z dwóch pętli. Wyjeżdżaliśmy z miasta na dwupasmówkę w kierunku Kostrzyna. Organizator chwalił się, że jest to najszybsza trasa triathlonowa w Polsce i faktycznie było płasko. Zacząłem kontrolować tempo co 15 km i z zadowoleniem stwierdzałem na kolejnych pomiarach, że jadę powyżej 35 km/h. Nie przeszkodził nawet w tym ulewny deszcz, który padał przez jakiś czas. Trasa była prosta, więc nie było obawy o upadek na zakrętach. W takim tempie dojechałem do mety, po drodze wyprzedzając wielu zawodników.

Na mojej super maszynie

 

 

 

Czułem się tak jak na biegu, że mam moc . Nie ukrywam, że po tak mocnym rowerze, obawiałem się trochę czy na bieganiu znowu nie będę miał problemu ze skurczami. Ale cóż, postawiłem wszystko na jedną kartę. Mam tak zawsze, że jak schodzę z roweru to pierwsze kilometry biegnie mi się świetnie. Muszę się czasami hamować, żeby nie biec za szybko- z obawy, że nie wytrzymam takiego tempa. Tym razem było jednak inaczej. Na drugim kilometrze dogonił mnie Artur Ostoja z mojej kategorii wiekowej, z którym przez pierwsze kilometry biegliśmy w tempie 3:50 min/km. Artur jednak nie wytrzymał tempa, bo biegł kontuzjowany po ostatnich zawodach w górach. Ja ciągnąłem do przodu równym tempem. Pierwsza pętla w wokół Jeziora Maltańskiego za nami. Na początku drugiej pętli dogonił mnie Krzysztof Górny z Kalisza. Podczas rozmowy okazało się, że jest maratończykiem i pierwszy raz staruje w triathlonie. Jego życiówka w maratonie to 2:36. Trafił swój na swego. Biegliśmy jak w transie, motywując się wzajemnie, w tempie w okolicach 3:53, mijając kolejnych zawodników.

Razem z Krzysztofem tworzyliśmy niezły team

 

 

 

Biegło mi się super, ale co jakiś czas zastanawiałem się jak długo wytrzymam takie tempo. To był jednak mój dzień. Utrzymałem dobre tempo do końca, Krzysztof nie wytrzymał tempa, na 19 km musiał zwolnić i przybiegł na metę ze stratą 37 sekund. Uścisnęliśmy sobie dłonie w podziękowaniu za super bieg.

Razem z Krzysztofem na mecie

 

 

 

Mój czas to 4:45:41, czyli zmieściłem się pomiędzy minimum a maksimum. Byłem przeszczęśliwy. Życiówka z Szusza poprawiona o prawie 12 minut. Gdyby trasa była dobrze wymierzona to bym zrobił nawet 4:40. Mogę zrozumieć, że ciężko jest dopasować półmaraton, kiedy biegnie się 4 pętle naokoło jeziora, gdzie każda pętla ma prawie 5,5 km. Trzeba by usytuować metę w nieatrakcyjnym miejscu. Zamiast przebiec półmaraton, zrobiliśmy w okolicach 21,8 km. Natomiast trasa rowerowa była dłuższa o około 1,5 km i tam nie było problemu, żeby przesunąć nawrót. Taka mała dygresja, bo wszystko to jest nieważne, gdy się wbiega na metę w rekordowym czasie. Wyliczyłem, że na rowerze udało mi się zrobić średnią 35 km/h, a na biegu 3:55 min/km. Nieźle ;-).

Na koniec trochę statystyki. Wychodziłem z wody na 203 miejscu. Z roweru schodziłem już jako 93 zawodnik (miałem 74 czas z samego roweru), żeby ostatecznie przybiec na metę na 20 miejscu (miałem 6 czas z samego biegania), zajmując 3 miejsce w kategorii M40-49. Szczerze przyznam, że Poznań dodał mi skrzydeł i motywacji do dalszych treningów triathlonowych.

Pełne wyniki można znaleźć tutaj:

http://w.sts-timing.pl/pliki/tri_poznan_dlugi.pdf

Na koniec chciałem się pochwalić, że i w Sierakowie i w Poznaniu reprezentował jeszcze team Krzak mój 19-letni syn Szymon. On jednak walczył na krótszym dystansie (950m-45km-10,5km). Szymon nie wciągnął się nigdy w bieganie, za to przez wiele lat pływał w sekcji pływackiej. Moja odwrotność ;-))) Jeśli chodzi o rower to do tej pory rower służył mu do zjeżdżania w dół lub pokonywania hopek na torze fourcrossowym. Widzę, że jednak rower szosowy mu się coraz bardziej podoba. Są to Jego pierwsze takie poważne imprezy. Na pierwszych zawodach celem było złamanie 3 godzin – zrobił 2:56:45. W Poznaniu miał oczywiście powalczyć o nową życiówkę. Udało się – czas 2:43:30. Poprawił się w stosunku do Sierakowa w każdej dyscyplinie, a takiego finiszu mógłbym mu nawet ja pozazdrościć.

Szymon na mecie

 

 


Szymon już po pierwszej dyscyplinie

 

 

 

Szymon gotowy na rower

 

 

 

Szymon na rowerze

 

 

 

Myślę, że ważnym w tym wszystkim jest wsparcie rodziny. Nie tylko jeśli chodzi o wyrozumiałość, gdy znikamy na kilka godzin z domu na trening, ale też doping podczas zawodów. Nas wspierał ukochany team składający się z mojej żony Danusi, dziewczyny Szymona Asi i mojej córki Marty. Im się należą szczere podziękowania za to, że są przy nas w takich chwilach. Bo czym jest radość jak nie ma jej z kim dzielić.

Team dopingujący

 

 

I na koniec chciało by się powiedzieć – Do czterech razy sztuka ;-)))

 

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

You may use these HTML tags and attributes:

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>