Blog

Janusza Auleytnera maraton w Rio de Janeiro…

Janusz Auleytner, członek teamu Korony Maratonów PKO Banku Polskiego, przesłał mi relację z biegu w brazylijskim Rio de Janeiro. Po udanym, rekordowym maratonie w Krakowie, mimo moich ostrzeżeń, zdecydował by walczyć o kolejny rekord życiowy – w „zimowym” teraz – Rio. „Nie umiem biegać zachowawczo” – tłumaczył mi. Myślę, że gdyby nie letni ukrop, miał szansę na kolejny rekord. Tyle, że zima zimie nierówna, więc rekord „wyparował” po 30 km biegu. Jedno jest pewne – jesienią rekord ma pewny jak w banku. PKO BP – oczywiście 😉

Oto jego relacja:

„Maraton w Rio de Janeiro rozpoczął się dla mnie już o 2:30 w nocy. Przed zawodami bardzo ciężko mi się śpi, nie wiem dlaczego za każdym razem przed startem odczuwam taki stres, jak podczas egzaminów maturalnych, mimo faktu, że był już moim 13. maratonem i nie „groziła” mi ani wygrana, ani porażka. Śniadanie z całego tego stresu ciężko mi się przełykało, wmuszałem je wręcz w siebie, gdyż wiedziałem, że czeka mnie duży wysiłek fizyczny. O 5:45 wyjechaliśmy z hotelu na miejsce startu, które było zlokalizowane nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego, na południowych przedmieściach Rio. Z powodu korków jechaliśmy tam ponad godzinę. Moje przerażenie wzbudził widok termometru, który mimo bardzo wczesnej pory wskazywał już 23 stopnie.

Halina Piwko, Maciek Kurzajewski i Andrzej Szews, koleżanka i koledzy z teamu Korony Maratonów PKO Banku Polskiego, byli bardzo podekscytowani startem, ale ja nic się nie odzywałem, przeżywając wszystko w głębi duszy. Dopiero na miejscu startu, na widok biegaczy i atmosfery brazylijskiej samby, cały stres ze mnie wyparował i przeszedł wręcz w euforię. Jeszcze rozgrzewka, rozciąganie, a przed samym strzałem startera życzenie sobie powodzenia z Maćkiem, Haliną i Andrzejem. Oczywiście cel miałem jeden: pobić rekord życiowy, który wynosi 3:08:20 i został ustanowiony 2 miesiące wcześniej podczas Cracovia Maratonu. Pierwszą połówkę maratonu miałem pokonać nie szybciej niż w 1:33 min, żeby zachować siły na drugą część dystansu.

Pierwsze kilometry były wręcz idealne, bo nie było jeszcze gorąco. Przebiegliśmy przez lokalne osiedle, by po czterokilometrowej rundzie przebiec ponownie przez linię startu – rozpoczął się bieg wzdłuż oceanu, w stronę Rio. Z prawej strony był ocean z pięknymi plażami, w twarz świeciło nam słońce i dmuchał wiatr. Mimo tego pierwsze 10 km pokonałem jak w transie w 44 minuty, tak jak sobie zakładałem. Starałem się nie biec za szybko, żeby zachować siły na dalszą część dystansu. Przez pierwszą godzinę pokonałem 13,72 km.

Gdy dobiegliśmy do dzielnicy Barra da Tijuca zaczęło robić się gorąco, uliczne termometry wskazywały już 25 stopni w cieniu. Na szczęście punkty z wodą były zlokalizowane co 3 km, więc cały czas nawadniałem się jak tylko mogłem. Brakowało mi cienia, ale cały czas utrzymywałem założone tempo. 20 km pokonałem w niespełna 1:29, a pierwszą połowę dystansu w 1:33, dokładnie według planu. Teraz miałem lekko przyśpieszyć, tyle że na 22 km rozpoczął się najdłuższy podbieg, liczący ponad 1,2 km długości. Na szczęście ta część trasy wiodła wzdłuż klifu, w tunelu i pod zacienionymi estakadami, więc podbieg nie stanowił większych trudności. Była to też najbardziej malownicza część trasy, położona pośród niesamowicie bujnej roślinności z pięknym widokiem na ocean, w którym duża grupa surferów czekała na swoją falę. Podbieg kończył się tunelem, w którym organizatorzy zorganizowali niesamowitą symfonię muzyki i światła. Ustawiono tam olbrzymie głośniki, z których płynęła muzyka Jana Sebastiana Bacha, a podświetlony tunel zmieniał swoje barwy w rytm muzyki. Później trasa prowadziła w kierunku kolejnej plaży.

Słońce dawało mi się już bardzo mocno we znaki. Po dwóch godzinach biegu miałem na liczniku 27,15 km, jednakże moje tempo zaczęło mocno spadać i wynosiło już ledwie ok. 4:42/km. Przed oczami powoli zaczęły mi się pojawiać mroczki. Na szczęście wbiegliśmy w zacieniony podbieg przez klif  i miejscową favelę, więc tę część trasy pokonałem jeszcze w miarę sprawnie. Gdy jednak na 30 km zbiegliśmy na plażę Leblon temperatura dochodziła już do 30 stopni w cieniu i wtedy wiedziałem, że nie mam szans na poprawienie rekordu życiowego. Zaczęła się walka o przetrwanie w palącym słońcu, której kulminacją był bieg przez słynną Copacabanę, między 34. a 38 km trasy. To miejsce jest rzeczywiście niesamowite dla plażowiczów, surferów i turystów, jednakże dla maratończyków to był bieg przez prawdziwie brazylijską saunę. Tutaj już o żadnym przyzwoitym czasie nie było mowy, czułem się jak na brazylijskim grillu, w którym grałem rolę brazylijskiej grillowanej wołowiny. Dopiero skręt  w stronę tunelu na Botafogo przyniósł lekką ulgę. Zaczynał się ostatni podbieg, który był jednak dla mnie mocno kryzysowy. Na ostatnim kilometrze postanowiłem wziąć się  w garść i przyśpieszyć. Na finiszu dałem z siebie wszystko i każdego kogo miałem w zasięgu wzroku udało mi się wyprzedzić.

Czas na mecie zlokalizowanej w dzielnicy Flamengo wyniósł 3:21:30. Nie był najlepszy, ale oceniłem, że w takich warunkach nie byłem w stanie dużo więcej osiągnąć, więc radość mimo wszystko była przeogromna, gdyż był to najpiękniejszy maraton, jaki dotąd w swoim biegowym życiu przebiegłem.

Pozostało mi teraz poczekać na Maćka, Andrzeja i Halinę. Pierwszy na metę wpadł Maciek, który mimo, iż wyrażał duże niezadowolenie z powodu upału był bardzo szczęśliwy. Za chwilę do mety dobiegł Andrzej, który sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie był zmęczony i mógł spokojnie biec dalej. W końcu do mety dobiegła też Halina, która również była zachwycona scenerią maratonu.

W ten sposób zakończyliśmy naszą przygodę maratońską w Rio de Janeiro”.

 

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

You may use these HTML tags and attributes:

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>