Blog

Krzak zdobywcą Siedmiu Kontynentów, cz. 1-przed biegiem

9 marca gliwiczanin Robert Krzak został zdobywcą Maratońskiej Korony Ziemi – przebiegł maratony na każdym z 7 kontynentów. Ostatnim z nich był Antarctica Marathon, rozgrywany na Antarktydzie.

Oto jego relacja. Z uwagi na obszerność materiału zdjęciowego podzielona została na 3 części: przed, podczas i po maratonie:

Do maratonu na ostatnim kontynencie przygotowywałem się mentalnie prawie jak olimpijczyk – trzy i pół roku. Dokładnie we wrześniu 2008 roku wysłałem swoje zgłoszenie na brakujący mi w talii maratonów Korony Ziemi maraton na Antarktydzie  – Antarctica Marathon. Wtedy jeszcze czas oczekiwania wynosił  2 lata, więc myślałem, że zostanę członkiem Klubu Siedmiu Kontynentów już w 2010 roku. Była szansa na to, bym stanął „na pudle” jako trzeci Polak, który przebiegł maratony na wszystkich kontynentach. Niestety, organizatorzy Antarctica Maraton zmniejszyli o połowę ilość dopuszczanych do biegu maratończyków – Krainę Wiecznego Śniegu mogło teraz odwiedzać rocznie tylko 100 osób. Przebiegnięcie maratonu na Antarktydzie przesunęło się na kolejne lata.

Maraton organizuje biuro turystyczne Marathon Tours & Travel z Bostonu, specjalizujące się w organizacji wyjazdów na najciekawsze maratony na świecie. Polacy znani są z bardzo dobrych występów w tym maratonie. Już dwa razy stawali na najwyższym podium. Bogdan Barewski w 2003 roku i Rober Celiński w 2008. Gdy wysłałem swoje zgłoszenie, otrzymałem komentarz od dyrektora biegu, że czekają na trzeciego zwycięzcę z Polski. Poprzeczka została podniesiona wysoko.

Wiosną 2011 roku, przed wyjazdem do Bostonu, dostałem potwierdzenie, że zostanę uczestnikiem biegu w 2012 roku. Po powrocie z Bostonu, gdzie nabiegałem 2:42, realnym stało się, że mam duże szanse zostać trzecim zwycięzcą-Polakiem. Marzyłem nawet o czymś więcej – że jak pogoda dopisze, powalczę o złamanie bariery 3 godzin. Nie zostało nic innego, jak tylko przygotować się solidnie do biegu i modlić się, żeby w dniu maratonu Matka Natura była łaskawa dla biegaczy.

Maraton był zaplanowany na 9 marca, więc jak nigdy wcześniej rozpocząłem przygotowania już od samego początku listopada. Wszystko szło zgodnie z planem, pogoda sprzyjała do solidnych treningów WB2 i BNP. Od końca grudnia robiłem już tygodniowo ponad 100 km i na początku lutego biegałem drugie zakresy po 3:52-3:55/km. Prawie forma życiowa. Niestety, dopadł mnie pech. Na wtorkowym treningu SB zacząłem czuć lekko Achillesa. Wydawało mi się, że powodem bólu są nowe buty krosowe, które kupiłem specjalnie na ten maraton. Jednak po środowym WB2, już w innych butach, pojawiła się opuchlizna i Achilles zaczął lekko „chrupać”. Następnego dnia lekarz stwierdził, że mam zapalanie kaletki maziowej. Rozpocząłem szybką rehabilitację: krioterapia, jonoforeza i ultradźwięki. Po dziewięciu dniach wróciłem do łagodnych treningów. Kontuzja była podleczona, ale nie wyleczona – ponownie czułem dyskomfort, a przecież do biegu zostały już tylko 2 tygodnie. Zrobiłem USG, żeby upewnić się, że nie mam naderwanego Achillesa. Był cały. Oplastrowano mi nogę i… mogłem biegać. Dzięki temu dotrwałem do ostatniego treningu na tydzień przed maratonem, który zrobiłem już w Buenos Aires. Tam mieliśmy miejsce zbiórki, przed wylotem do Ushuaia na południu Argentyny, gdzie „kończy się świat”. Jest to położona najdalej na południe miejscowość na świecie.


Czekał tam na nas statek rosyjski z Kaliningradu „Akademik Ioffe”, który wynajmowała firma One Ocean Expeditions z Kanady.

Mieliśmy kilka godzin na pospacerowanie, kupienie pamiątek i oczywiście na zrobienie pamiątkowych zdjęć.

Na godzinę szóstą planowane było wypłynięcie. I tak rozpoczęła się wyprawa mojego życia.

Nigdy nie miałem okazji przetestować, jak mój organizm zareaguje na ciągłe huśtanie i czy nie okaże się, że następne dni spędzę przykuty do muszli klozetowej oddając pokłony Neptunowi. Jeszcze przed wieczornym obiadem odbyło się obowiązkowe szkolenie ratunkowe.

Przy okazji zwiedziłem dolny pokład.

Na wieczornym obiedzie szef wyprawy opowiadał jak nowoczesny jest to statek. I faktycznie – podczas posiłku nie odczuwało się, że płyniemy. Kładłem się spać, w przekonaniu, że nic się nie wydarzy. Gdy obudziłem się w nocy statkiem huśtało na wszystkie strony, właśnie dotarliśmy do cieśniny Drake’a, która słynie ze swojej niegościnności. O dziwo takie „wodne turbulencje” nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Wiele razy podczas moich maratońskich i służbowych podróży miałem okazję spotkać się z turbulencjami w samolocie, przyzwyczaiłem się do nich. Pomyślałem – przynajmniej jeden kłopot z głowy. Można tylko zaznaczyć, że Neptun traktował nas łagodnie. Nie były to ekstremalne przeżycia.

Kolejne dwa dni mijały na różnego rodzaju prezentacjach, które miały przygotować nas do postawienia nogi na białym kontynencie oraz na rozkoszowaniu się świetnymi posiłkami przygotowywanymi przez rosyjską załogę. Dzień mieliśmy zorganizowany od rana do samego wieczora. Poza tym można było wypatrywać pierwszych gór lodowych.

Oczywiście nie zapomniałem o bardzo krótkim treningu. Jednak bieganie w kółko, po kołyszącym się statku nie należy do przyjemności. Można zaliczyć to do kategorii „tańca biegowego”.

Trzeciego dnia dotarliśmy do pierwszych wysp Antarktydy, gdzie wyruszyliśmy na spotkanie z jej dziką naturą. Do tego służyły nam pontony Zodiac. Nie wiedziałem, że mam wyspę na Antarktydzie. Właśnie wyspa Robert była pierwszym naszym celem. Tam mieliśmy okazję po raz pierwszy zetknąć się ze stałym mieszkańcami Antarktydy: pingwinami i fokami. Nie było tam za dużo śniegu. Na wieloryby musieliśmy jeszcze trochę poczekać. Każdorazowo przed zejściem ze statku i przy powrocie sprawdzano listę obecności, żeby przypadkiem nikt nie został z pingwinami na zimę.

Po południu w pomieszczeniu Muddy Room, przez które zawsze przechodziliśmy ubierając kamizelki ratunkowe i zakładając gumowce, odbyło się „Vacuum Party”, czyli odkurzanie i mycie butów oraz odkurzanie całego sprzętu biegowego, który zabieraliśmy na brzeg, żeby przypadkiem nie przywieźć żadnej „zarazy”.

Wieczorem oczywiście nie obyło się bez tradycyjnej Pasta Party, przed którą rozdawane były numery startowe. Mi, jako jednemu z faworytów, przypadł numer 3. Generalnie powinienem mieć numer 2, ale jedynkę dostał honorowo jeden z biegaczy amerykańskich Dean Schuster, który zbiera pieniądze na ochronę pingwinów, prowadząc akcję „Running with Pinguins”. W grudniu przebiegł 50 mil na bieżni ustawionej na wybiegu pingwinów w Riverbanks Zoo w Columbii w Południowej Karolinie. Dwójka przypadła faworytowi biegu Australijczykowi Terencowi Bell. W zeszłym roku jesienią w Melbourne nabiegał 2:37:10. Poza tym biega też ultramaratony. Ja po swoich pechu z Achillesem mogłem liczyć tylko na jego potknięcie, i że może nie przyłożył się solidnie do przygotowań do tego maratonu.

2 Komentarzy “Krzak zdobywcą Siedmiu Kontynentów, cz. 1-przed biegiem

  1. Gratuluję! Ale nie byłbym sobą gdybym się do czegoś nie przyczepił :-). Chodzi o Ushuaia. Na pewno nie jest to najdalej na południe wysunięta miejscowość na świecie. Nie jest to nawet najdalej na południe wysunięte miasto świata. Choćby chilijskie miasto Puerto Williams leży trochę dalej na południe niż Ushuaia. Jeżeli pominąć bazy antarktyczne to najdalej na południe wysuniętą miejscowością na świecie jest chilijska wieś Puerto Toro.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

You may use these HTML tags and attributes:

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>