Maraton biegaliśmy na wyspie Króla Jerzego, należącej do archipelagu Szetlandów Południowych. Jest tam wiele stacji badawczych, między innymi polska stacja im. Arctowskiego. Start/meta została usytuowana w pobliżu stacji rosyjskiej, a trasa prowadziła jeszcze przez stacje chilijską i chińską. Dzień wcześniej grupa organizatorów była przygotować trasę.
Nadszedł dzień maratonu. Pierwszy raz nie musiałem się martwić o całą logistykę przedstartową, bo byliśmy zakotwiczeni w pobliżu wyspy. Rano zjadłem tradycyjnego batona i na godzinę przed zacząłem rozgrzewkę na statku, obserwując, ile jeszcze mam czasu, żeby zdążyć z ostatnią turą na brzeg. Jakie było moje zdziwienie, gdy wyszedłem ubrany do wypłynięcia, a nikogo już nie zastałem! Ogarnęła mnie panika, zacząłem szukać kogoś z załogi, żeby powiadomili przez krótkofalówkę, że jeszcze jest jedna osoba do zabrania. Na całe szczęście jeden z pontonów wrócił. Gdy zbliżałem się do brzegu wszyscy stali już na linii startu. Szybko zacząłem zmieniać buty, zapinać pas z odżywkami, zapomniałem nawet zmienić czapkę na cieńszą, chwyciłem tylko butelki z piciem, żeby rzucić je w okolicy startu. Zaraz padł sygnał startera. Uff jakie miałem szczęście, że zdążyłem w ostatniej chwili.
Trasa była tak zaprojektowana, że najpierw biegło się w jedną stronę 3,5 kilometra i wracało na start, a następnie w drugą stronę w kierunku bazy chilijskiej i chińskiej kolejne 3,5 km i z powrotem do startu. Ci co biegli półmaraton robili 3 takie odcinki, a my 6. Przy nawrotach można było też obserwować, ile straty lub przewagi ma się nad kolejnymi zawodnikami. Nie było też problemu z punktami odżywczymi. Dodatkowo można było zabrać ze sobą butelkę i zostawić w połowie odcinka, gdzie stała obsługa biegu.
Ja jak zwykle nie goniłem za pierwszymi tylko obserwowałem tętno i czekałem na 15 km, żeby już rozgrzany zacząć walkę. Po pierwszych nawrotach ustaliła się czołówka, ja biegłem dopiero szósty. Faworyt biegu jednak nie zawiódł i prowadził już z kilkuminutową przewagą. Na kolejnych nawrotach jego przewaga rosła i nie wydawało się, żeby to się zmieniło. W tej chwili została mi tylko walka o drugie miejsce. I chociaż miałem kilkuminutową stratę, to wydawało mi się, że ich dogonię.
Co do warunków pogodowych i trasy. Temperatura była lekko powyżej zera, na trasie nie było śniegu tylko dużo błota i kamieni, miejscami trzeba było przeskoczyć przez kałuże wody. Trasa mocno pofałdowana, chwilami trzeba było wspinać się pod solidne górki. Ogólnie ciężko, ale tego się spodziewałem.
Niestety przytrafiło się to, o czym przestrzegał wcześniej dyrektor biegu – pogoda zmieniła się w ciągu dziesięciu minut. Na początku wiatr wiał leciutko i nawet ściągnąłem czapkę i rękawice, gdy nagle zaczęło solidnie dmuchać. Chwilami padał śnieg z deszczem. Najgorzej było podczas podbiegów – tak wiało, że prawie stało się w miejscu. Wiedziałem już, że nie było żadnych szans na rekordy trasy. Półmetek mijałem w czasie 1:38, prowadzący Australijczyk był około 8 minut przede mną. Teoretycznie miał szansę na złamanie 3 godzin, ale niestety pogoda nie zmieniała się i wszyscy dostawali w kość.
Doganiałem i wyprzedzałem kolejnych zawodników, którzy jak zwykle przecenili swoje siły i na 32. kilometrze byłem już na „planowanym” drugim miejscu. Byłem jednak solidnie zmęczony. Starałem się nie oglądać za siebie, żeby nie dawać sygnałów, że boję się o swoją pozycję.
Gdy zrobiłem ostatni nawrót na 3,5 km przed metą i ciągle nie widziałem nadbiegających konkurentów wiedziałem, że nikt nie odbierze mi drugiego miejsca. Dla mnie to było jak zwycięstwo. Muszę zaznaczyć, że mimo zaciętej walki o czołowe miejsca, za każdym razem, kiedy mijaliśmy się nie zapominaliśmy o „przybiciu piątki” i słowach wsparcia. Finiszowałem z czasem 3:23:08, Terence czekał na mnie już 15 minut solidnie opatulony.
Jemu też nie udało się złamać 3 godzin i drugą połowę miał o 8 minut gorszą. Ja czekając na kolejnych zawodników, próbowałem zrobić sobie zdjęcia na tle mety ze specjalnie na tę okazję przygotowaną flagą. Było to o tyle trudno, że dalej mocno wiało.
5 minut po mnie przybiegł trzeci zawodnik, Amerykanin Grantham Harrell, a za kolejne 7 minut czwarty, David Chamberlain z Południowej Afryki. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i szybko zaczęliśmy pakować się do pontonu, bo wszystkim szczęki latały z zimna.
Całą krótką podróż na statek trzęśliśmy się z zimna jak osiki. Już nie mogłem się doczekać, kiedy wejdę pod gorący prysznic. Achilles wytrzymał, ale po biegu czułem porządne „chrupanie” i był lekko opuchnięty. Muszę już teraz po maratonie wyleczyć go solidnie i dopiero wtedy wrócić do biegania.
Wśród kobiet pierwsze trzy miejsca zajęły Amerykanki. Pierwsza z czasem 4:36:53 była Brooke Curran.
Niecałe 4 minuty później przybiegła Camille Nelson…
… a za kolejne 10 minut Anthanette Wilson.
Wszyscy, którzy wystartowali, ukończyli bieg, ale niestety kilka osób, które wystartowały w maratonie, ze względu na trudne warunki, po przebiegnięciu 21 km zeszli z trasy i zostali sklasyfikowani w półmaratonie. Była to na pewno ciężka decyzja, bo wielu z nich traktowało ten maraton jako kolejny etap w drodze do Klubu Siedmiu Kontynentów. Maraton ukończyło 75 osób, a półmaraton 29. Poniżej link do pełnych wyników maratonu.
http://marathontours.com/index.cfm/page/2012-Antarctica-Marathon-Results/pid/13227
i półmaratonu
http://marathontours.com/index.cfm/page/2012-Antarctica-Half-Marathon-Results/pid/13224
Oczywiście bohaterami dnia byli zwycięzcy, ale ja ze względu na spóźnienie na start i ostatecznie zajęcie drugiego miejsca po bardzo dramatycznej walce, zostałem bohaterem drugiego planu. Wszyscy gratulowali mi dobrze wykonanej pracy, bo wielu wydawało się, że nie będę w stanie odrobić początkowej straty, mimo, że byłem uważany za jednego z faworytów. Nie ma im się co dziwić, nie znają pewnie metody Skarżyńskiego 😉 A szkoda, bo wielu by się przydała.
Wieczorem w barze odbyło się After Party, gdzie wszyscy mogli świętować ukończenie biegu i to jest na pewno jedno z niewielu miejsc na ziemi, gdzie właśnie ukończenie było najważniejsze. Rozumieją to zwłaszcza ci, którzy niestety musieli pocieszyć się tylko półmaratonem. Byli też tacy, którzy mieli dodatkowo wyjątkową radość z ukończenia maratonu. Po mojej lewej stronie Japończyk Yasushi Kokubu, którego był to okrągły 300-tny maraton.
Wieczorem statek skierował się w stronę Półwyspu Antarktycznego, gdzie w jego pięknych zatokach i okolicznych wysepkach mieliśmy spędzić kolejne dni rozkoszując się cudownymi widokami.
CDN…