Podczas szczecińskiego Mityngu Wieczornego podjąłem próbę poprawienia rekordu Polski 50-latków na dystansie 10 000 m, który wynosi 34:36,61 i od lat 5 należy do Zygmunta Łyżnickiego. Pacemakerami byli dwaj moi byli podopieczni – Zbyszek Murawski (492) i Józek Zabielski (842). Taktyka biegu zakładała pokonanie pierwszych 5 km w czasie 17:20, a potem miałem walczyć o jak najlepszy czas. Jak wyszło? Kolejne kilometry pokonywaliśmy następująco: 3:34 – 3:25 – 3:26 – 3:28 – 3:27, czyli na 5 km wyszło nam idealnie wg planu…
Nie wyszło!!! Praktycznie już przed startem mało wierzyłem, że uda mi się ten rekord poprawić – z dwóch powodów. 1. Po zrobieniu wspaniałego treningu 5 czerwca ( 8 „tysiączków” po 3:17-3:18 z ostatnim w 3:08!) byłem niemal pewny, że pokonanie 10 km po 3:25/km, to plan bardzo realny, ale do startu było wtedy jeszcze 2 tygodnie. No i stało się – już we wtorek-środę (9 lub 10 czerwca) wyczułem jakieś „ćmienie” mięśnia brzuchatego lewej łydki. Nawet nie kojarzę, co mogło być tego przyczyną. Myślę, że był to jakiś mikrouraz po zeskoku z drabiny na budowie. W piątek (12 czerwca) okazało się, że to kontuzja poważniejsza, niż to wcześniej oceniałem. Znów miałem w planie „tysiączki”. Już na rozgrzewce wiedziałem, że „coś” siedzi w łydce. Ostatecznie po trzech odcinkach (3:21-3:18-3:17) zrezygnowałem z realizacji kolejnych. Kłujący ból łydki uniemożliwiał mi bieganie! W sobotę zrobiłem lekkie rozbieganie z Hansem-Albertem, licząc na to, że ból się „rozmasuje”, ale nic z tego – czułem ciągnięcie w łydce. Wolna niedziela i poniedziałek miały podleczyć kontuzję i myślałem nawet, że mi się uda, bo na spokojnych rozbieganiach we wtorek, środę i czwartek było lepiej. Nawet łagodne przebieżki nie wywołały bólu. W piątek – by nie „wywoływać wilka z lasu” – zrobiłem wolne. Miałem nadzieję, że po kontuzji nie ma śladu. Na rozgrzewce nie myślałem już o niej (bólu nie było), ale po głowie chodziło mi inne zmartwienie. 2. Od mojego ostatniego intensywnego treningu – „tysiączki” 5 czerwca – minęły już ponad 2 tygodnie. Tych za tydzień było za mało, by zaliczyć ten trening jako skuteczny „pod superkopensację”! A to przecież ważny element budowania formy na określoną imprezę! Podczas zawodów biegłem bez „górki” formy wywołanej takim treningiem. Bałem się więc bardziej tego, niż byłej – w moim przekonaniu – kontuzji! Może forma sprzed dwóch tygodni nie uciekła i bieg po 3:27-3:25/km na dystansie 10 km będzie jeszcze możliwy? – marzyłem. Pogoda była niemal wymarzona, chociaż – dopiero podczas biegu – okazało się, że panowała jednak lekka duchota. Pierwszy kilometr w 3:34 był lekko za wolny, ale Zbyszek natychmiast zrobił poprawkę tempa. I to właśnie pod koniec tego szybszego o niemal 10 sekund kilometra poczułem ukłucie w kontuzjowanej wcześniej łydce. Wystraszyłem się rzecz jasna, ale postanowiłem nie myśleć o tym, skupiając się na trzymaniu moich pacemakerów. Ale ból się nasilał. Po 4 km wiedziałem, że nie dobiegnę do mety „na jednej nodze”. Józek zaproponował zwolnić, by „odpędzić” ból, ale ja zdecydowałem, by dobiec jeszcze do 5. kilometra i zejść z bieżni. W momencie przerwania biegu tlenowo czułem się bardzo dobrze, więc nie miałem okazji sprawdzić, czy brak treningu „pod superkompensację” na tydzień przed startem miał jakieś znaczenie. Próba okazała się nieudana, ale przeciez na tym świat się nie kończy! Wyleczę kontuzję, podbiję formę na wyższy pułap i… znów spróbuję. Terminu jeszcze nie ustalam, bo muszę być pewny tego, że jestem na 100% zdrowy, i że forma jest odpwiednia. Antek Cichończuk napisał, że chętnie zmierzyłby się ze mną na tym dystansie. I on ma ochotę na rekord w kategorii M 55-59. Do listopada ma jeszcze czas, bo potem wchodzi do kategorii M 60-64. Może się jakoś zgadamy ;)))
Na rozgrzewce. O wielkim pechu może mówić trenujący pod moim okiem Szymon KREFT (z lewej), który wykręcił stopę podczas kończenia rozgrzewki. Nie mógł stanąć na starcie!
Z ośmiu zgłoszonych do biegu na starcie stanęło nas ostatecznie tylko sześciu: od lewej – Zbyszek KALINOWSKI z Polic (155), Zbyszek MURAWSKI, Józek ZABIELSKI oraz – oprócz mnie – moi aktualni podopieczni Sławek OLEWNICZAK (494) i Mirek ŁUKAWSKI (461).
Ruszyliśmy…
Zbyszkowi Kalinowskiemu tempo na 17:20 na 5 km było za wolne. Od razu ruszył swoim tempem, planując pokonać cały dystans samotnie w czasie poniżej 34 minut. Za to Sławek i Mirek mieli biec początkowo tempem 3:55-4:00/km, by w drugiej części dystansu walczyć o jak najlepszy czas.
Zbyszek i Józek nie planowali kończyć biegu, ale gdy ja zrezygnowałem… postanowili go jednak kontynuować.
Gdy moi byli już rywale biegli dalej do mety, ja – pomimo „klęski” – zbierałem oklaski od kibiców. Zresztą towarzyszyły nam one na każdym okrążeniu, co bardzo wspierało mnie duchowo. Że na nic się to jednak zdało – to inna sprawa 😉
Były nawet kwiaty od Kazia Kłodzińskiego! Był on prawie pewny, że pobiję ten rekord, więc miały być dla nowego rekordzisty Polski. Cóż – „prawie” robi jednak czasami duuużą różnicę 😉 Dzięki Kaziu!!!
Był jeszcze jeden bardzo miły prezent od Eli (obok mnie), Rysia (ten w środku, z wąsem) i Zygmunta. Serdeczne dzięki :)))
Zbyszek Murawski szybko dogonił słabnącego Zbyszka Kalinowskiego (który zszedł zaraz z bieżni) i wygrał z czasem 33:54. Józek nabiegał 34:20.
Mirek (47 lat) ustanowił w swoim debiucie na bieżni wynik 38:25, zaś 42-letni Sławek (także debiutował, przyjeżdżając specjalnie na te zawody ze Szwecji, gdzie teraz pracuje!) – 38:53. Obaj mieli powody do zadowolenia, a przecież cieszyłem się także ja – ich trener 🙂