Blog

Madryt: Puchar Świata w Triathlonie

Dla najlepszego polskiego triatlonisty – Marka Jaskółki, Puchar Świata w Triathlonie miał być z założenia tylko sprawdzianem formy przed odległą jeszcze imprezą docelową, którą będą wrześniowe mistrzostwa świata. Filip Szołowski i Marcin Florek także mają w tym roku starty ważniejsze od tej madryckiej konfrontacji, ale będąc „na dorobku” bardzo przeżywali możliwość rywalizacji z najlepszymi zawodnikami na świecie. Ja miałem przyglądać się imprezie od strony organizacyjnej, a także podglądać konkurentów, by wyłapać elementy, które mogą w przyszłości pomóc polskim triatlonistom w ich sportowym rozwoju. Przecież IO w Pekinie już za 3 lata!

Upały panujące w tych dniach w Madrycie spowodowały, że jedynie owoce i warzywa dało się jeść bez większych problemów. Ale – wzorem południowców – właśnie długie posiłki były najlepszą okazją do wymiany spostrzeżeń.

Po zakończonej rozgrzewce pozostały ważne chwile na koncentrację. Marek był bardzo spokojny. Sprawiał wrażenie, jakby cały zgiełk wokół tej ogromnej imprezy do niego nie docierał.

Siedemdziesięciu ośmiu zawodników w wodzie na dystansie 1500 m na przestrzeni zaledwie 1:38 minuty! Tłok niemiłosierny na całym dystansie – tak ocenią potem rywalizację w pływaniu.

Gdy ruszyli na osiem 5-kilometrowych okrążeń trudnej trasy kolarskiej peleton stanowiła 60-osobowa grupa zawodników. Marek i Filip zdążyli się do niej zabrać, ale Marcin, „stłamszony” w wodzie, musiał ich gonić w 10-osobowej grupce pościgowej, tracąc przez to do Marka prawie dwie, a do Filipa ponad minutę. Rrywalizację na całej trasie można było śledzić z linii mety na wielkich telebimach.

Marek – także dzięki pomocy Filipa – pojechał świetnie. W rezultacie wybiegał na trasę w drugiej dziesiątce. Bez nerwowych ruchów dogonił po 3-4 kilometrach (wraz z Anglikiem Donem) prowadzącą dwunastkę! Jak potem powiedział – miał takie luzy, że mógł nawet wyjść na prowadzenie, ale nie widział potrzeby takiej „demonstracji” siły. Liczy się wynik na mecie, a nie na trasie! I nie wiadomo, co by było, gdyby na ok. 2 km przed metą nie pojawił się piekący ból stopy. Tak go zdekoncentrował, że nie myślał już o walce o miejsce na podium, ale raczej o utrzymaniu nadspodziewanie wysokiej lokaty.

Dopiero tuż przed linią mety rozluźnił zacięte usta i zademonstrował wszystkim radość z zajęcia 7. miejsca. Po zdjęciu buta okazało się, że źródłem bólu był ogromny pęcherz na lewej stopie. W przyszłości bez biegania i chodzenia „na bosaka” się nie obejdzie! Dotąd największym sukcesem Marka było 5. miejsce w ME, ale wynik w Madrycie określił bez chwili wahania jako swój największy sukces sportowy. Na starcie zabrakło przecież tylko kilku z największych asów tej dyscypliny.

Wygrał po znakomitym biegu Anglik Tim Don (w środku). Spytałem go o biegowe rekordy życiowe. Odpowiedź ścięła mnie z nóg: 1500 – 3:43; 5 km – 13:38, 10 km – 28:40!!! Tyle biegają teraz najlepsi polscy długodystansowcy! Kto z triatlonistów mu „podskoczy”, gdy dojedzie „na kole” w pierwszej grupie? Myślę jednak, że wystarczy, by Marek biegał 10 km „tylko” w granicach 30 minut i to może już być ponad siły Anglika.

Dopiero 15. miejsce zajął mistrz świata i wicemistrz olimpijski – Nowozelandczyk Bevan Docherty. Kontrakt reklamowy z firmą ORCA, zaopatrującą większość triatlonistów w ubiory (także naszą kadrę), zapewnia mu spokój i komfort przygotowań. Marek z zazdrością oglądał jego rower, za drogi na jego możliwości finansowe.

Po zawodach postanowiłem „na szybko” zobaczyć to, co w stolicy Hiszpanii jest najważniejsze. Co jest w Madrycie koniecznie „do zaliczenia”? Zacząłem od Pałacu Królewskiego.

Galeria Prado, to „nasze” Muzeum Narodowe. Tu znajduje się kolekcja najważniejszych hiszpańskich dzieł sztuki.

Pomnik za moimi plecami jest oblegany przez tabuny turystów. Ten niedźwiadek podgryzający liście krzewu jest w herbie Madrytu.

Plac Pabla Picassa też jest w planie każdej wycieczki.

W jego pobliżu jest obiekt, bez „zaliczenia” którego nie ma co wyjeżdżać z Madrytu! To Estadio Santiago Bernabeu, stadion klubowy „REALU”.

Dopiero teraz mogłem „spełniony” wracać do Polski. Krajobraz po starcie, jak widać, w „stylu hiszpańskim”.

Serce mocniej mi zabiło, gdy przelatywaliśmy nad Pirenejami. 21 lat temu trenowałem tu w stacji klimatycznej Font Romeu. W lipcu śniegu było jeszcze na szczytach wbród.

Naprawdę dobrze poczułem się jednak dopiero wtedy, gdy samolot podchodził do lądowania i przez okno widać było znajomy krajobraz nadwiślański 😉

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

You may use these HTML tags and attributes:

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>