Zimno? Mróz? Śnieg? Może więc warto poczytać o… upałach? Tyle, że tak ekstremalnych, że dla wielu największy mróz wyda się nie taki straszny. Bo co lepsze – trzaskające mrozy czy dotkliwy upał?
Poniżej przedstawiam fotoreportaż poznaniaka Mariusza Szeiba o jego maratońskich zmaganiach na Saharze. Może zachęci on kogoś do spróbowania swoich sił w tak ekstremalnych dla biegaczy warunkach:
25.02.2008, Sahara Marathon – 4:39:39
Pewnej niedzieli w 2005 r. jak co roku wybrałem się do Centrum Kultury Zamek w rodzinnym Poznaniu na wystawę World Press Photo.
Tym razem moją uwagę przykuły zdjęcia z maratonu na Saharze. Biegacze, z twarzami poowijanymi jakimiś chustami, biegli na przemian w burzy piaskowej, bądź w nieco spokojniejszych, lecz nadal skrajnie nieprzyjaznych warunkach. Ciarki mnie przeszły na samą myśl o tym, że mógłbym biec razem z nimi. Wiem jak trudno biega się po piasku. Kilkaset metrów i … płuca można wypluć. W dodatku te burze piaskowe! Opuszczałem wystawę z niemałym podziwem dla tych śmiałków i głębokim przekonaniem, że to nie dla mnie.
Po pewnym jednak czasie zdjęcia z maratonu na Saharze, będące swoistym zasiewem, zakiełkowały. Google (www.saharamarathon.org) pomogły mi zlokalizować dokładnie miejsce biegu, termin i adres internetowy jego organizatorów. Diego Munoz, odpowiadający za grupę hiszpańską, przekazał mi błyskawicznie wszystkie potrzebne informacje.
Trzy lata później, 22 lutego 2008 r., z moim zięciem Arkiem i z setką maratończyków z 14 krajów wylądowaliśmy około 3:00 w nocy na maleńkim, algierskim lotnisku w Tindouf. Stąd autokary zabrały nas do Smary, jednego z kilku obozów dla uchodźców z Sahary Zachodniej, gdzie dojechaliśmy tuż po 5:00. Nasz gospodarz odebrał nas z autobusu i zaprowadził do małej zagrody wybudowanej z bloczków z piasku. Weszliśmy do niewielkiego jednoizbowego domku. W środku czekało na nas kilkunastu uśmiechniętych Saharyjczyków. Przynajmniej połowę grupy stanowiły dzieci. Wraz z nami zamieszkały jeszcze dwie młode Hiszpanki – Maria i Goretti, oraz dwóch Hiszpanów – Juancho i Nucho. Nikt z nich nie zamierzał jednak biec pełnego maratonu, a jedynie 5 lub 10 km lub półmaraton.
Po śniadaniu, na którym gwoździem programu był pyszny gulasz z wielbłąda, ruszyliśmy do „miasta”. Składało się ono z tysięcy podobnych domeczków, które przecinała jedna główna arteria, będąca po prostu nieco bardziej ubitym piaskiem. Po przejściu kilkuset metrów w takim labiryncie moim oczom ukazał się, okazały jak na Smarę, budynek zwany z hiszpańska „Protocol”. O dziwo, przy budynku stał stalowy maszt – włączyłem komórkę – działała! Pełen zasięg!
Autor przy „Protocol Building”
Zarejestrowaliśmy się w biurze maratonu. Regulamin obejmował kilka instrukcji nieznanych mi z poprzednich biegów. Nie wolno zabierać z punktów żywienia żadnych butelek. Cała woda dla maratończyków została przywieziona z nami samolotem. Były to 1,5-litrowe butelki, z których na punktach żywieniowych można było wypić co najwyżej kilka łyków a resztę trzeba było zostawić następnym biegaczom. Nieco to było niehigieniczne ale przecież maratończycy to jedna wielka rodzina!
Inny punkt regulaminu zaczynał się następująco: „jeśli rozpocznie się burza piaskowa zatrzymaj się natychmiast”. Sens tego pozornie absurdalnego przepisu był jednak głębszy niż przypuszczałem. W krytycznym 2005 r., kiedy robione były zdjęcia eksponowane później na World Press Photo, podczas burzy piaskowej zaginęło kilku maratończyków. Stracili orientację i pobiegli w głąb pustyni. Z największym trudem odnaleziono ich kompletnie wyczerpanych po dwóch dobach. Czekanie zwiększa szanse na skuteczną ewakuację.
W przeddzień maratonu po śniadaniu wybraliśmy się wynajętym, nieprawdopodobnie rozklekotanym jeepem na wycieczkę po pustyni. Po krótkich targach ustaliliśmy cenę na 30 euro za kilkugodzinną przejażdżkę z kierowcą – Brahimem. Jechaliśmy blisko godzinę w niewiadomym dla mnie kierunku. Żadnych punktów orientacyjnych, wydm, pagórków tylko piasek, piasek i piasek. Niespodziewanie na horyzoncie pojawia się punkt. Po pewnym czasie rozpoznaję, że to samotne drzewo, a na nim siedzą dwa ptaki. Mają tam swoje gniazdo. Skąd tam się wzięło? Rosnące pośrodku pustyni jedno samotne drzewo stanowi trudną do wyjaśnienia zagadkę.
Pustynia nie jest martwa. Przy umiejętnej obserwacji można zauważyć węże, jaszczurki, skorpiony, pająki i zapewne wiele innych stworów, które pomimo ekstremalnych warunków, podobnie jak ta para kruków, zadecydowały, że właśnie tutaj będzie ich dom. Trochę to przypominało decyzję Sahrawich, którzy akurat w środku pustyni zbudowali swoje miasta z piasku.
Nagle huk. Wyrzuca mnie z fotela i uderzam głową w dach, bo samochód podskakuje jakby najechał na ogromny głaz. Odwracam wzrok aby przez tylną szybę sprawdzić co to było i ze zdziwieniem zauważam, pokaźnych rozmiarów zgniecione metalowe pudło. To nasz bak, urwał się i przejechaliśmy po nim tylnym kołem. Jest 12.30. Na horyzoncie ani śladu najmniejszej chmurki, żar się leje z nieba.
Upał na pustyni może przekroczyć 50°C. Rekord temperatury 57,8°C zanotowano właśnie na Saharze. Pierwszą najważniejszą rzeczą, o której nie można zapomnieć jest odpowiednie nawodnienie. Przy 30 stopniowym upale odpoczywająca w cieniu osoba potrzebuje dziennie około 5 litrów wody. Przy intensywnym wysiłku zapotrzebowanie rośnie dwukrotnie. Paradoksalnie, woda to rzecz, której nie można przesadnie racjonalizować. Znane są przypadki osób, które mając przy sobie zapasy płynów zmarły z odwodnienia. Przede wszystkim trzeba nie zwłocznie ograniczyć ubytek płynów. Nie wolno ciężko pracować, biegać (szczególnie maratonów), powinno się ograniczyć rozmowy. Lepiej oddychać przez nos. Niezwykle istotny jest nasz ubiór. Idąc na plażę rozbieramy się jak tylko można, a niektóre panie nawet bardziej. Na pustyni trzeba postępować odwrotnie. Koszula o luźnym kroju poza zabezpieczeniem skóry spowalnia odparowywanie potu i poprawia termoregulację. W przypadku braku takiej koszuli ważne są długie spodnie i bluzka z długim rękawem. Jeśli jest wełniana – tym lepiej, bo runo owiec merynosów zapewnia ochronę przed promieniowaniem UV. Nakrycie głowy to absolutna konieczność.
Trzeba pamiętać, że im więcej wody zużywamy na obniżanie temperatury (jesteśmy przecież stworzeniem stałocieplnym i nie dajemy się podgrzać) tym jej mniej dostarczany do organów wewnętrznych. Najpierw mamy zawroty głowy, a potem następują omdlenia i wymioty, dodatkowo obniżające tę ilość wody, którą nasz organizm jeszcze dysponuje. Schronienie się w cieniu pomaga, ale gdy słońce jest w zenicie, cienia nie uświadczysz, trzeba więc rozwiesić jakąś prowizoryczną plandekę. Gdy procesy termoregulacji naszego ciała ulegną całkowitemu zatrzymaniu, skóra stanie się sucha, nagrzana i wkrótce dochodzi do zaburzeń świadomości oraz braku koordynacji ruchów. Przekroczenie pewnej granicy wiedzie na drogę jednokierunkową, z której nie ma powrotu. Wypicie całej wanny wody nic już potem nie pomoże.
Osoby doświadczone w survivalach wiedzą jak znaleźć na pustyni niezatrutą wodę. Kierują się przy tym często ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta. Czasem wskazówką może być pojawienie się określonego typu roślin pustynnych, np. sykomory. Każde naturalne źródło wody zawiera jednak niebezpieczne bakterie. Doświadczony zdobywca pustyni, posiada więc przy sobie odpowiednie filtry, tabletki puryfikacyjne bądź jodynę. Źródłem wody może być rosa z liści lub woda znajdująca się w pędach lub korzeniach kaktusa. W miarę upływu czasu przy deficycie wody mocz gęstnieje, żółknie, brązowieje w końcu brunatnieje ale jest ciągle mokry. Może też posłużyć do rozcieńczenia krwi złapanego gada lub płaza. Mocz nie jest bowiem tak zasolony jak ich krew.
Brahim, który w międzyczasie dotarł do jeepa z tym pogniecionym, dziurawym i mocna cieknącym metalowym pudłem, wymontował przedni fotel i w to miejsce ustawił odzyskany bak dziurą do góry. Przez niedomknięte przednie drzwi podłączył jakieś wężyki i stał się cud, nasz jeep ruszył do przodu.
…i z powrotem zamontowany
W dzień maratonu wstaliśmy o 5.30. Po skromnym śniadanku w budynku „Protocol” wsiedliśmy wszyscy jeszcze w blasku księżyca do autobusów i ruszyliśmy do sąsiedniego obozu Saharyjczyków El Ayoun. O 7.00 rano było tam zaledwie 6°C. Wszystkim nam było zimno ale serdeczna atmosfera stworzona przez naszych gospodarzy pomogła nam przetrwać do 9.00, godziny startu. Występy lokalnych zespołów folklorystycznych, wspólne śpiewy i tańce zastąpiły rozgrzewkę przedstartową, wprowadzając nas dodatkowo w radosny nastrój.
Ruszyliśmy otoczeni chmarą dzieci. Wbrew obawom podłoże było stosunkowo twarde. Główną przeszkodą były kamyki i nierówności, które powodowały niestabilność to lewej, to prawej stopy. Temperatura szybko rosła ale przez pierwszą godzinę nie była jeszcze nadmiernie dokuczliwa. Biegniemy równym rytmem około 9-10 km/h. Trasa w 90% płaska jak stół, chociaż czasem zdarzają się męczące podbiegi na piaskowe wydmy, w których grzęźniemy po kostki.
Trasa oznakowana przyzwoicie co 500 metrów drewnianymi palikami z czerwoną plastikową tasiemką. Momentami jednak nie mamy 100% pewności czy biegniemy w dobrym kierunku, całe szczęście, że przez większość trasy widoczność jest przyzwoita a wiatr umiarkowany.
Do półmetka dobiegliśmy w dobrej formie, upał jednak wkrótce zaczyna dokuczać coraz bardziej. Co 5 kilometrów z częściowo opróżnionych przez naszych poprzedników butelek żłopiemy zachłannie wodę. Począwszy od półmetka lejemy ją sobie również na głowę. W maratonie bierze udział 121 biegaczy, ale już po 10 kilometrach tracimy nieomal ze wszystkimi kontakt wzrokowy.
Ostatnie kilometry, ciągną się niemiłosiernie. Pojawiają się przy trasie pierwsi ludzie. Jesteśmy na obrzeżach Smary. Ktoś krzyczy: „Tylko dwa kilometry”. Czuję się bardzo wymęczony. Moje akumulatory są właściwie wyładowane. Sięgam do tylnej kieszonki w spodenkach. Marnie skoordynowanymi palcami wycisnąłem z tubki resztkę żelu energetycznego.
Człapię asfaltową drogą prowadzącą droga z Tindouf do Smary. Mam mroczki przed oczami. To ostatnie setki metrów. Wtem zaskoczony słyszę skandowane swoje imię: „Mariusz, Mariusz!” – dopingują znajomi z pokoju: Maria, Goretti, Juancho i Nucho. Skąd mam siłę, żeby przyspieszyć? Jednak gdzieś ją znajduję. Dobiegam na metę jako 76. zawodnik w niezwykłym jak na mnie i na te warunki czasie 4 godziny 39 minut i 19 sekund. Jaka ulga! Wyduszam z siebie sakramentalne „nigdy więcej”. Jest taka niepisana zasada – „Nie wierz nigdy temu, co mówi polityk tuż przed wyborami i maratończyk tuż po zakończeniu biegu”. Bieg ukończyło 111 zawodników. Zwycięzcą został Hiszpan Pedro Jose Hernandez Sanchez, któremu ten morderczy bieg zajął zaledwie 2 godziny 43 minuty i 25 sekund. Arek z czasem 4:38:14 zajął 74. miejsce.
Bieg nie jest ostatnią atrakcją jaką maratończycy przeżywają, podczas tego pobytu na „końcu świata”. Następny dzień spędziliśmy oglądając paradę Saharyjczyków z okazji ich Święta Niepodległości. Mieliśmy wspaniałą okazję podziwiania ich kultury, niestety wymieszanej z demonstracją siły militarnej. Widok małych dzieci przebranych w panterki, z radiostacjami na plecach, karabinami maszynowymi w rękach, był wstrząsający.
Mieszkaliśmy u Raabub – u wdowy mającej kilkoro dzieci. Było ich ok. 10, ale nigdy nie mogłem się ich doliczyć. Wiaderko ciepłej wody podgrzewanej w jakiś tajemniczy sposób (słońcem?) musiało nam wszystkim wystarczyć do całodziennej toalety. Stół był zawsze bogato zastawiony, głównie pieczywem, kuskusem i gulaszem z wielbłąda.
O alkoholu nie było mowy. Mając jednak smutne doświadczenia żołądkowe związane z efektami testowania orientalnej kuchni w Chinach, Korei, Tajlandii, bądź Peru zabraliśmy ze sobą po butelce alkoholu. Przez wzgląd na szacunek do religii naszych gospodarzy (byli muzułmanami) i obowiązujący ich bezwzględny zakaz picia alkoholu, po każdym posiłku wychodziliśmy z naszej izby i w znalezionym przytulnym zaułku na zewnątrz przyjmowaliśmy profilaktyczne 50 g. Wielu maratończyków brak tego rodzaju terapii przepłaciło ciężkim rozstrojem żołądka pod koniec pobytu.
W rozmowach z Saharyjczykami nieustannie przewijał się problem niepodległości ich kraju – Sahary Zachodniej. W 1976 r. kiedy ze swojej koloni, a ich kraju wycofywali się Hiszpanie, zamiast przekazać władze lokalnej ludności zawiązali jakiś, po dziś dzień niejasny, pakt z sąsiadami: Marokiem, Algierią i Mauretanią. Dotyczył on podzielenia między te sąsiednie państwa terytorium Sahary Zachodniej. Algieria od razu wyraziła swoje desinteressement, Mauretania zrobiła to po pewnym czasie. Natomiast Maroko i owszem weszło – i do tej pory nie chce wyjść.
Saharyjczycy nigdy nie zaakceptowali okupacji marokańskiej i wszelkimi możliwymi sposobami walczą o wolność swojej ojczyzny. Część z nich pozostała w okupowanym przez Maroko kraju. Pozostali (około 200 tys.) wyemigrowali do sąsiedniej Algierii, gdzie żyją w obozach na pustyni. Właśnie między trzema spośród wielu takich obozów prowadzi trasa Sahara Marathon. Walczącym o niepodległość Saharyjczykom przewodzi Front Wyzwolenia Polisario.
Przez tych kilka dni naszego pobytu bardzo zaprzyjaźniliśmy się z naszymi gospodarzami. Jednym z ważnych rytuałów jest tam picie herbaty, a wypiliśmy jej hektolitry. Wspólne picie herbaty to pierwszy krok do zaprzyjaźnienia się i równocześnie symbol gościnności Saharyjczyków. Grzeczność wymaga wypicia przynajmniej trzech szklaneczek bardzo słodkiej herbaty. Pierwsza, choć strasznie słodka, jest podobno tak gorzka jak życie. Druga, też słodka, jest tak słodka jak miłość, natomiast trzecia delikatna jak śmierć.
Widząc problemy ze wzrokiem, z jakimi na skutek ostrego słońca i wszechobecnego pyłu musieli borykać się mieszkańcy obozów położonych na pustyni, bardzo chciałem im pomóc. Mając pewne doświadczenia w tym zakresie udało się zaprosić do współpracy dr. Rafała Nowaka, okulistę z Poznania, i wspólnie z jednym z Saharawich chirurgiem mieszkających w Polsce dr. Setaff Cherif Boucharaya, postanowiliśmy zorganizować obóz okulistyczny na Saharze.
W dniach 15-26 lutego 2010 r. odbyła się pierwsza polska misja medyczna w ramach tzw. Projektu Trzecie Oko (www.sight4all.org), w czasie której lekarze udzielili pomocy kilkuset osobom, rozdawali darmowe leki, wykonywali również zabiegi chirurgiczne (kilkadziesiąt operacji skrzydlika). Przeprowadzili 4 eye campy: w trzech miejscowościach Sahary Zachodniej (Bir Lahlou, Tifatiti, Meharrize) oraz w jednym obozie dla uchodźców w Algierii (Rabuni). Pracowali w ekstremalnie trudnych warunkach (brak wody, prądu, burze piaskowe). Aby dotrzeć do pacjentów przemierzyli kilkaset kilometrów przez bezdroża pustyni.
Po dwóch tygodniach wymęczeni, dosłownie pozalepiani wszechobecnym kurzem powrócili do Polski. Ta akcja wraz z kolejnymi przeprowadzonymi w Nepalu i Indiach (Projekt Trzecie Oko kontynuowany jest do dziś) została uznana przez National Geographic najlepszą społecznościową akcją roku i zdobyła nagrodę Travaller 2010. W ten sposób, jak w przypadku akcji przeprowadzanych na całym świecie przez wielu innych maratończyków, wysiłek na palącej słońcem i szarganej wiatrem Saharze stał się inspiracją do niesienia pomocy innym.
Zachęcam wszystkich odważnych poszukiwaczy wyzwań do wzięcia udziału w niezwykłej przygodzie jaką jest Sahara Marathon. Gwarantuję, że zapamiętacie go na całe życie, a dodatkowo pomożecie tym, którzy bardzo tej pomocy potrzebują.
„Jeśli myślisz, że potrafisz – masz rację, jeśli myślisz, że nie – też (niestety) masz rację”.
W prezencie dostaliśmy stroje, od lewej: Juancho, Nucho, Arek, autor
Mariusz Szeib
Post Scriptum:
Bojowniczka o wolność i demokrację Sahary Zachodniej Aminatou Haider została zgłoszona w 2012 roku przez Janinę Ochojską i organizatorów Projektu Vision 4 Saharowi do nagrody im. Lecha Wałęsy.
Więcej na jej temat:
http://rfkcenter.org/aminatou-haidar-4?lang=en
http://amnesty.org.pl/no_cache/maraton/szczegoly/article/6809/1126.html
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114881,7382087,Maroko_wpuscilo_Haidar_po_glodowce.html
Temat mi znany z pewnej książki.
Ale nadal ciekawie się czyta.
Pozdr.Wojtek
Bardzo ciekawy artykuł (reportaż?). Tym którzy chcieliby się dowiedzieć więcej o Sahaze polecam film:
http://www.kinofabryka.pl/bosoprzezswiat/sahara.php
@Wojtek Co to za książka?
@Antek: chodzi chyba o książkę Mariusza Szeiba „421 950 m czyli maratony z korbką”, w której opisuje on 10 swoich startów maratońskich, w tym ten na Saharze. Kupić tę książkę będzie jednak raczej trudno, bo – o ile wiem – nie ma jej w oficjalnym obiegu. Ja mam – z odręczną dedykacją Autora 😉