Blog

Krzak zdobywcą Siedmiu Kontynentów, cz. 3-po biegu

Wieczorem statek skierował się w stronę Półwyspu Antarktycznego, gdzie w jego pięknych zatokach i okolicznych wysepkach mieliśmy spędzić kolejne dni rozkoszując się cudownymi widokami. Wydawało się, że było to tak zorganizowane, żeby stopniować nam wrażenia. Każdego kolejnego dnia, dopływaliśmy do coraz piękniejszych miejsc, gdzie oczy otwierały się na oścież, a migawka aparatu była aż gorąca od robienia zdjęć. Może wydawałoby się, że tych samych, ale w trakcie płynięcia lub marszu ukazywały się nam coraz to cudowniejsze widoki, jakby sceneria prężyła się jak modelka podczas sesji zdjęciowej. Ja i kilka osób miało też kamerę GoPro i udało nam się zarejestrować fokę w akcji nawet pod wodą, która próbowała zaatakować kamerę przyczepioną do wiosła. Podczas oglądania wygląda to groźnie, ale nie spotkaliśmy się, żeby foka posunęła się do zaatakowania pontonu lub kajaku. Były to raczej zabawy i mogłoby się wydawać, że ma płacone, żeby zabawiać turystów.

Każdego dnia, byliśmy zaskakiwani nowymi atrakcjami na statku. W dniu, w którym po południu nie było żadnej wycieczki na ląd zorganizowano Happy Hour zamiast w barze to na dziobie statku, z podziwianiem zachodu słońca. Wszyscy mieli świetną zabawę.

Kolejnego dnia zamiast tradycyjnego lunchu na rufie statku zorganizowano barbeque, które połączono z ceremonią dekoracji. Dekoracja polegała na zrobieniu pamiątkowych zdjęć, bo medale wszyscy otrzymali na mecie. Jest to chyba jedyny maraton, gdzie uczestnicy otrzymują tylko tradycyjny medal, certyfikat ukończenia i… uścisk dłoni. Żadnych innych nagród.

Podczas ceremonii uroczyście wręczono medale ukończenia maratonu na siedmiu kontynentach ośmiu maratończykom. W tym zaszczytnym gronie znalazłem się też ja.

Po uroczystości nie obyło się bez mnóstwa pamiątkowych zdjęć. Oto próbki:

Po południu tego samego dnia zostałem też… morsem. Zanurzyłem się w zimnych wodach Antarktydy. Dowodem jest certyfikat i pamiątkowe zdjęcie. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, ale chciałem wykorzystać taaaką okazję! Temperatura powietrza i wody była w tym dniu w okolicach zera. Przyszłej zimy będę musiał spróbować zimnych kąpieli.

Może dlatego poszło mi tak sprawnie, bo już kilka dni wcześniej korzystałem z innych atrakcji, czyli z jacuzzi na zewnątrz oraz sauny, po wyjściu z których można było zanurzyć się w basenie z morską wodą. Przeżycie niesamowite. Jak już się wyjdzie z tej lodowatej wody to już można bez obawy chodzić w samych kąpielówkach. Naprawdę jest ciepło.

Taka impreza jak ta przyciąga oczywiście pasjonatów biegania, ale można spotkać w tym gronie ludzi wybitnie „zakręconych”. Dla przykładu czwarty zawodnik biegu David Chamberlain w zeszłym roku zbierając pieniądze na ochronę nosorożców w Południowej Afryce, skąd pochodzi, przebiegł Argentynę z północy na południe. Trasa miała 5155 km i zajęło mu to pół roku. On też był wyjątkowo zahartowanym uczestnikiem wyprawy, chodził ciągle w krótkich spodenkach 😉

Kolejnym pozytywnie zakręconym był mój współlokator na statku, Kanadyjczyk Chris Wille, którego większą pasją niż bieganie jest rower. Pierwszym kontynentem, który przejechał z zachodu na wschód, była Europa. W zeszłym roku przez 4,5 pół miesiąca przemierzał Afrykę z północy na południe, a w tym roku planuje przejechać Azję ze wschodu na zachód. Nie wiem, czy szybciej przejedzie wszystkie kontynenty, czy je przebiegnie. W tej chwili ma zaliczone maratony na 3 kontynentach.

Wszystkich przebił jednak Niemiec Wendelin Lauxen, który od maratonu na Antarktydzie zaczął swoją drogę w ustanowieniu rekordu Guinnessa w przebiegnięciu w najkrótszym czasie maratonów na wszystkich kontynentach. Ma to zaplanowane na 23 dni. Można śledzić jego drogę na stronie www.wendelinlauxen.com

Dla Wendelina jest to druga wyprawa na Antarktydę. Pierwszy raz został członkiem Klubu Siedmiu Kontynentów już w roku 2009.

Na koniec podróży każdy z uczestników wyprawy otrzymał certyfikat potwierdzający wizytę na Białym Kontynencie.

Końcowym słodkim akcentem był tort dla wszystkich biegaczy.

Po dwutygodniowej podróży z przyjemnością wracałem do domu. Ponad 13-godzinny lot z Buenos Aires do Frankfurtu minął mi bardzo szybko. Po powrocie do domu, byłem przywitany przez całą rodzinkę jak bohater, oczywiście też tortem 😉 Do późna opowiadałem o całej wyprawie.

I to nie był koniec tortowych niespodzianek. Po powrocie do pracy czekał na mnie tort od firmy. Wręczył mi go Prezes Tomasz Radzki, przy aplauzie wszystkich pracowników. Specjalnie na tę okoliczność nasz „nadworny poeta” Wojtek Klof napisał wiersz:

 

Mroźny wiatr we włosach hula,

daremno szukać tu pszczół i ula,

lecz widać grupę śmiałków w oddali,

oni zimnu się nie poddali.

Pingwiny nieśmiało zza głazów zerkają,

patrzą co ludzie tutaj wyprawiają.

Wśród grupki ów zuchów jednego się chwali,

Roberta, co nogi ma ze stali.

Można było go spotkać w cieniu Kilimandżaro,

śmiał się tam ze słońca żaru.

Azjatyckie stepy, australijskie równiny,

na plaży w Rio oglądały się za nim dziewczyny.

W Berlinie wykręcił rekord życia,

dla niejednego zawodowca nie do pobicia.

Boston i Chicago również pokonane,

przy gromkim kibiców szale.

Teraz drogi Robercie wyzwanie płynie z daleka,

już tylko Księżyc czeka.

Tym maratonem zakończyłem bardzo ważny etap w mojej maratońskiej podróży. Ciągle pamiętam ten pierwszy, który przebiegłem w Kędzierzynie Koźlu w 1998 roku, po bardzo krótkim, nieprofesjonalnym przygotowaniu uzyskując czas 3:19:34. Ten na Antarktydzie był moim 25-tym, czyli poza Maratońską Koroną Ziemi, obchodzę też srebrne gody w parze z moją pasją.

Każdy maratończyk wie, ile potu trzeba wylać, żeby móc potem walczyć na trasie. Ja od początku podchodziłem bardzo profesjonalnie do treningu, współpracując ze specjalistami. Moim pierwszym trenerem był kolega z branży rowerowej Ryszard Szul z Krakowa. To On mnie nauczył jak korzystać z pulsometru, żeby wykorzystać optymalnie czas poświęcony na trening. W trakcie współpracy w Berlinie 2001 roku, pierwszy raz „złamałem” 3 godziny uzyskując czas 2:54:11. Był to mój piąty maraton. Od tamtej pory, poza startami w Tanzanii i na Antarktydzie zawsze miałem „2” z przodu.

Aby osiągać sukcesy na miarę swoich możliwości poza talentem trzeba mieć trochę szczęścia. Jak tak patrzę z perspektywy czasu na moją maratońską karierę mogę powiedzieć, że ja miałem szczęścia w nadmiarze spotykając na swojej drodze dobrych i życzliwych mi ludzi. Gdy w 2003 roku przeżywałem kryzys biegania spotkałem na swojej drodze wybitnego człowieka sportu, w tej chwili mogę już powiedzieć przyjaciela, który z nieoszlifowanego kamienia zrobił diament. Tym człowiekiem jest oczywiście Jurek Skarżyński. To dzięki niemu, po dwóch latach współpracy, mimo że latek przybywało (41), w 2005 roku w Berlinie zrobiłem swoją życiówkę 2:39:24. Do dzisiaj jesteśmy w ciągłym kontakcie, a ja w międzyczasie stałem się jednym z bohaterów Jego książek o maratonie i żywym przykładem wyższości Metody Skarżyńskiego nad innymi metodami.

Pracując w branży rowerowej miałem kontakt z ludźmi, którzy potrafią docenić wysiłek sportowca. Nasza firma VELO od wielu lat sponsoruje drużyny kolarskie, a moi szefowie to dawni kolarze, którzy na co dzień pielęgnują swoją pasję. Wielu z moich kolegów uprawia sport. Jadąc do Berlina po rekord, wszyscy trzymali za mnie kciuki.

Mogę powiedzieć, że dzięki mojemu małemu sukcesowi w Berlinie po raz kolejny uśmiechnęło się do mnie szczęście. Jak to mówią, szczęściu trzeba pomóc. Moja pasja została doceniona i od tej pory dzięki pomocy przyjaciół, Martina Havleny z Pragi, właściciela marki rowerowej AUTHOR i moich szefów z gliwickiej firmy VELO: Tomasza Radzkiego, Bogusława Nowakowskiego i Henryka Philipczyka, mogłem spełnić swoje marzenie o Maratońskiej Koronie Ziemi. Miałem pełne wsparcie i mogłem zrobić to, co Bolek i Lolek w bajkach, obrócić globusem i wybrać miejsce, gdzie pobiegnę kolejny maraton. Można powiedzieć, że jestem w czepku urodzony. Ci, którzy startowali już w zagranicznych maratonach, wiedzą ile to kosztuje. Każdy wyjazd na inny kontynent to kilka tysięcy złotych. Jednak ekstremalnym wydatkiem był właśnie mój ostatni maraton na Antarktydzie. Koszt takiego wyjazdu to ponad 25 tysięcy złotych. Piszę o tym, żeby podkreślić, że jak się ma trochę szczęścia, to można jeszcze spotkać ludzi, którzy potrafią spełniać marzenia, nawet te wydawało by się nierealne.

Jeśli chodzi o kolejne cele, to – jak to napisał mój kolega – został jeszcze Księżyc, jednak ja raczej będę stąpał po Ziemi. No może nie do końca. W zeszłym roku po raz pierwszy spróbowałem triathlonu. Jak na razie w wersji „light”, czyli pół dystansu Ironmana. Mimo krótkiego okresu przygotowawczego: kilka miesięcy pływania i jeden miesiąc roweru (ponad 1000 km) zrobiłem niezły czas 5:12. Jestem już zapisany na kolejny start w Suszu na początku lipca z ambicjami zejścia poniżej 5 godzin. Mam teraz trochę więcej czasu, niż w zeszłym roku po Bostonie. Jednak treningi rowerowe muszę zaczynać od początku, bo bojąc się przetrenować zaraz po zeszłorocznym Suszu przestałem jeździć na rowerze. Trochę więcej czasu poświeciłem na pływanie.

Za dwa lata będę miał 50-tkę, czyli będę najmłodszy w kategorii, i moim cichym marzeniem jest przejść przez kwalifikacje w Ironmanie i dostać się do finału na Hawajach. W bieganiu wiem, czego mogę się spodziewać, ale trening triathlonowy jest dla mnie wielką niewiadomą. Jak na razie nie mam się czym martwić, bo raczej w tym roku jeszcze priorytetem będzie bieganie, a pływanie i rower będę robił przy okazji.

Po bardzo dobrze przepracowanej zimie mam ochotę powalczyć o nowej życiówce w maratonie. Szczęśliwie w październiku zeszłego roku, kiedy ruszyły zapisy do Berlina, namówiłem grupę zaprzyjaźnionych gliwickich biegaczy z Facciamo Jogging do wystartowania w tym wyjątkowym biegu. Mieliśmy szczęście, bo w tym roku zapisy do maratonu zamknięto już 10 miesięcy przed biegiem, tak samo jak do Susza! Jak na razie Achilles goi się bardzo dobrze i mam nadzieję niedługo wznowić treningi.

Poniżej lista moich zagranicznych maratonów w drodze do Maratońskiej Korony Ziemi. Czekając na Antarktydę przebiegłem też wszystkie maratony z serii World Marathon Majors:

2005      Paryż – 2:42:11

Berlin – 2:39:24

2006      Londyn – 2:45:30

Gold Coast – 2:54:38 – 2. kontynent (Australia)

Nowy Jork – 2:46:55 – 3. kontynent (Ameryka Północna)

2007      Taroko (Taiwan) – 2:52:25 – 4. kontynent (Azja)

2008      Rio de Janerio (Brazylia) – 2:56:45 – 5. kontynent (Ameryka Południowa)

2009      Moshi (Tanzania) – 3:06:16 – 6. kontynent (Afryka)

Berlin – 2:47:35

2010      Praga – 2:56:36

Ateny – 2:55:32

2011      Boston – 2:42:29

Chicago – 2:48:44

2012      Wyspa Króla Jerzego – 3:23:08 – 7. kontynent (Antarktyda)

Na koniec wyjątkowa pamiątka, którą przywiozłem z Antarktydy – flaga z podpisami wszystkich uczestników tej fascynującej wyprawy.

 

 

4 Komentarzy “Krzak zdobywcą Siedmiu Kontynentów, cz. 3-po biegu

  1. Dziekuje za druga i trzecia czesc opowiesci z podrozy na Antarktyke.Fascynujace zdjecia ,zachwycajace,piekne ,cudne widoki niesamowite ujecia zwierzat i zapierajace dech widoki.
    Pozdrawiam wspanialego biegacza Barbara

  2. I will not say anything more then CONGRATULATION !!!!!
    My deep CONGRATULATION !
    Very well done Mr. Roberto !!!!
    Greetings from Prague.
    M.M.

  3. Wielkie gratulacje! Jestem pod wrażeniem wyników. Wspaniałe zdjęcia z wyjazdu, przypomniały mi piękne chwile sprzed 4 lat 😉

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

You may use these HTML tags and attributes:

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>