Liczna szczecińska grupa maratończyków wybrała maraton w Rotterdamie, jako pierwszą w tym sezonie konfrontację z tym dystansem. Oto zaległa fotorelacja Krystiana Stypuły:
Wyjazd do Rotterdamu planowaliśmy już od dnia wyników losowania Maratonu Londyńskiego, w którym nikt (!) z naszej grupy nie dostał się na listę startową. Rotterdam miał opinię szybkiej trasy, a Marianowi kojarzył się ponadto z życiówką sprzed kilku lat. Ostatecznie pojechaliśmy w dwóch rzutach: „moja” ósemka czyli ja, Andrzej, Mirek, Zbyszek, Robert, Piotrek, Leszek, Lech oraz Marian, Boby i Jerzy – kolega z Niemiec.
Przed biegiem urządziliśmy małą zabawę – każdy z nas podpisał „zobowiązanie produkcyjne”, czyli wskazał czas, na jaki miał biec. Osoba najbliżej swojego typu (jak rzekłby Robert – najmniej ambitna, bo ledwo uzyskująca swoje minimum 😉 miała zapewnioną statuetkę z oryginalną dedykacją.
W niedzielę przed 10:30 stanęliśmy na starcie. Do biegu zapisanych było ok. 8500 maratończyków, ale w tłumie stali też uczestnicy sztafet maratońskich oraz biegu na 10 km. Pierwsze kilometry to bieg dosyć wąskimi ulicami centrum Rotterdamu i szarpane tempo. Dopiero po ok. 5 km sytuacja ustabilizowała się na tyle, że każdy znalazł swoje miejsce. Trasa dla mnie okazała się trudniejsza niż przypuszczałem – mit o płaskiej Holandii został szybko wyeliminowany przez podbiegi na mosty (naliczyłem w sumie 4 dość znaczące wzniesienia). Poza tym bieganie po Rotterdamie pokazało różnorodność etniczną kraju – najpierw wyglądający niesamowicie wielki meczet (przez chwilę można było odnieść wrażenie, że jest się w kraju muzułmańskim), później dość długi bieg przez okolice zamieszkałe przez emigrantów. Na plus zaskoczył mnie żywiołowy doping na całej trasie – może nie tak fantastyczny jak w Berlinie, ale dający trochę siły. Dość często słyszałem swoje imię, odczytywane z numeru startowego lub koszulki.
Osobiście bieg w sensie sportowym mogę uznać za niezły, choć pozostał mały niedosyt – po konsultacji z Jurkiem uznaliśmy, że byłem przygotowany na „granicy” złamania trzech godzin i realnie mogłem o to powalczyć. Wprawdzie zobowiązałem się do biegu na 3:03, ale jak zwykle plan miał być zweryfikowany przez rzeczywistość. Pierwsza połowa w 1:30:52 zdawała się potwierdzać próbę łamania, ale był to łabędzi śpiew. Od 28 km czułem, że silnik działa już nieco gorzej i nie będzie przyspieszenia. Od 35 km zacząłem realnie zwalniać. Na 40 km nagle zobaczyłem przed sobą Andrzeja i Mirka. Z widoku tego pierwszego nawet się ucieszyłem (kto by się nie cieszył na Jego widok ;-), ale Mirek w tym miejscu i czasie był dla mnie jak deja vu. Rok temu w Wiedniu, wbiegając na ostatnią prostą zostałem przez Mirka wyprzedzony i do dzisiaj to wydarzenie (klepnięcie w ramię) jest dla mnie traumatyczno-anegdotyczne. Okazało się, że Mirek znalazł się w tym miejscu bo zszedł wcześniej z trasy ze względu na złe samopoczucie i postanowił pomóc finiszującym kolegom. Mirek holował mnie prawie do mety, Andrzej jak zwykle na końcówce ciął wszystkich jak leci i ostatecznie zameldował się tam parę sekund (3:03:09) przede mną (3:03:17).
Na mecie znalazł mnie Gil – biegacz z Izraela, z którym biegłem obok przez cały maraton. Czekała na niego cała rodzina. Z późniejszej korespondencji wiem, że biegnie także w Berlinie, więc spotkamy się zapewne jeszcze we wrześniu.
W naszym gronie różne były plany i cele. Ostatecznie życiówki ustanowiło czterech z nas: ja o nieco ponad 6 minut, Robert o około 5,5 minuty (witamy w gronie łamaczy 3:30), Zbyszek o parę sekund mniej (ale grubo poniżej 3:45) i Boby, który złamał 4 godziny. Statuetkę mogłem wręczyć sobie sam 😉 ale uznałem, że powinna trafić w ręce kogoś, kto poza mną urwał najwięcej z życiówki – czyli Roberta. Żałowałem, że nie miałem drugiej statuetki, bo z pewnością zasłużył na nią nie mniej Zbyszek.
Po biegu przyszedł czas na odpoczynek, zwiedzanie i dobrą zabawę. Wiosenny maraton zaliczony. Za rok czas na… Paryż/Londyn?
Pzdr.
Krystian
Kris… Też zawsze się cieszę, gdy Cię widzę 😉
Nawet gdy padam z nóg na 40km.
Pozdr.
A.
Doskonale! Brawo Asy, pozdrowienia dla wszystkich! A. do roboty – czas wygrywać i łamać granice!