Rafał Wójcik upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu: wygrał maraton (z rekordem życiowym 2:14:11) i został mistrzem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki – bo przecież nie Mistrzostw Polski! To nie pomyłka. Teraz można być najlepszym Polakiem i nie być mistrzem Polski! Za moich czasów nie do pomyślenia! Drugi w maratonie był Paweł Ochal (2:15:49), a trzeci Marek Jaroszewski (2:16:09), który został… wicemistrzem Polski. Śmieszne? Ochalowi do śmiechu wcale nie było!
Takiego szczęścia jak Wójcik nie miała Ewa Brych-Pająk. Była najlepszą Polką (2:42:51 – czwarta na mecie za trzema Białorusinkami), ale mistrzynią Polski nie została! Powód? Nie jest zawodniczką zrzeszoną w PZLA! To tylko triatlonistka, a nie lekkoatletka! Tam jest licencjonowaną zawodniczką – w imprezie organizowanej przez PZLA już nie. To wystarczy, by medal MP w maratonie był nie dla niej. Szczęście uśmiechnęło się więc do szóstej na mecie Krysi Kuty, która uzyskując 2:45:03, ale wykupując licencję PZLA wykupiła możliwość walki o medale. Będąc drugą Polką… wygrała! Czyż nie mówi się, że oprócz umiejętności w życiu przydaje się też odrobina szczęścia? Krysi jej nie zabrakło, Ochalowi – niestety – tak! To jednak nie wina Krysi, że tak jest. To wina PZLA, że tak zdefiniował przepisy! Bo można też być zawodnikiem zrzeszonym, który opłacił licencję, ale zapomniał ją zabrać do Dębna i… żegnaj medalu. Gapiostwo też kosztuje! Samo życie. Czy były to jednak Mistrzostwa Polski, czy tylko Mistrzostwa PZLA?