Blog

Maratońska Korona Ziemi: Mariusz Szeib 13. Polakiem w ekskluzywnym klubie

Kiedy 26 września 2004 oparty o barierkę pod Bramą Brandenburską płakałem jak bóbr zawdzięczałem to endorfinom – hormonom szczęścia, które cieliły się w moim ciele jak góry lodowe na Antarktydzie, a właściwie namnażały jak króliki australijskie. Myślałem wtedy, że właśnie osiągnąłem swój sportowy Mount Everest. Nie czułem już bólu rozgrzanych do czerwoności mięśni, nie dokuczały sine paznokcie, nie parzyły pęcherze na stopach, ani nie piekł mnie otarty naskórek pod pachami. Jedyne, co mnie zawstydzało, to stukot moich łez, które z impetem padały na berliński trotuar. Od czasów filmu „Rio Bravo” z Johnem Wayne, zawsze bardzo wstydziłem się, kiedy starannie pielęgnowany przeze mnie wizerunek twardziela ustępował tym prawdziwym rozterkom duszy małego chłopczyka, która mimo wysiłków i postępów wieku, ciągle jeszcze we mnie tkwi.

Moja przygoda z wielokilometrowymi biegami zaczęła się od szukania wyzwań w związku z 50. urodzinami, a nabrała realnych kształtów od spotkania z Franzem Rothschildem, członkiem berlińskiego oddziału Lions Clubu, który jakże proroczo zmobilizował mnie do biegu właśnie w tym mieście, stolicy sąsiedniego kraju, o trudnej wspólnej historii. Potem nastąpiły miesiące żmudnych treningów, których finałem była licząca 42 195 metrów przygoda, pełna łatwiejszych i trudniejszych chwil. Kiedy po 4 godzinach 15 minutach i 39 sekundach przekroczyłem linię mety, byłem przekonany o tym, że historia moich maratonów właśnie dobiegła końca.

Nic bardziej mylnego! Prawdziwa epopeja, trwająca już ponad dekadę, właśnie wtedy się zaczęła. Skoro przebiegłem maraton w Berlinie, muszę przecież koniecznie przebiec ten dystans także w rodzinnym Poznaniu. A może także w Gorcach, z Krościenka przez Lubań i Przełęcz Knurowską na Turbacz? Przecież to tam, na samym jego szczycie, jako 14-letni chłopiec spadając z wieży triangulacyjnej złamałem w 1968 obie ręce! Nadszedł czas, by wypróbować tam swoje nogi!

I dalej… Skoro udało się w Niemczech i Polsce, to może pobiec i w Grecji, śladami Filippidesa, żołnierza, który w pełnym rynsztunku, ponad 2500 lat temu przybiegł do Aten aż spod Maratonu, by poinformować mieszkańców o tym, że wojska króla Persji Dariusza zostały pokonane, a demokracja zwyciężyła tyranię.

Czy można przebiec maraton po plaży? Oczywiście, nad Bałtykiem lub w Afryce! A jak Afryka, to albo ze słoniem, albo z lwem. Ostatecznie wybrałem jednak wielbłąda i Saharę. „Jak było gorąco?” – pytano. Odpowiadałem pytaniem za pytanie – „A o której godzinie?”, bo między startem a metą różnica wyniosła 30stopni! Na linii startu dygotaliśmy z zimna, kończyliśmy ok. 13:30 w temperaturze podgorączkowej.

Skoro Sahara to może coś przeciwnego – Syberia? „A jak tam jest zimno?” – padały kolejne pytania. Znów więc pytanie w miejsce odpowiedzi – „A o jakiej porze roku?” Gdy lądowaliśmy ok. północy w Omsku, 4 sierpnia 2008 roku, temperatura wynosiła 28oC, plus 28stopni! Latem w ciągu dnia Syberia konkuruje z Saharą!

Skoro można biegać w Europie, Afryce i Azji to może spróbować także w Ameryce? Tak jak nie ma co obawiać się ponad 42-kilometrowego dystansu, to może nie trzeba się również krępować tłumu ponad 42 tysięcy współbiegaczy? A gdzież tak jest? To już wiemy! Na Indiańskiej Wyspie Wielu Wzgórz, czyli na Manhattanie – w Nowym Jorku!

Czy można biegać maraton „do góry nogami”?  Oczywiście – w Australii! W październiku 2012 roku w Melbourne miało być baaardzo gorąco, więc organizatorzy postanowili puścić nas na trasę już o 7 rano. Niby nie aż tak bardzo wcześnie, ale ledwo się obudziłem o piątej, po krótkiej drzemce, w którą zapadłem po 40-godzinnej podróży samolotami. Wylądowałem zaledwie dobę wcześniej. W dodatku ta 7 rano oznaczała w Polsce 9 wieczorem, a maraton kończyłem w okolicach pierwszej w nocy. Królików po drodze nie widzieliśmy, ale z zaciekawieniem przyglądało się nam na trasie kilka kangurów.

A skoro na Ziemi jest tylko 7 kontynentów, podczas gdy udało mi się już zaliczyć dość spontanicznie aż 5, to może trzeba przebiec także i na tych pozostałych dwóch? Przebiec po to, aby żaden z tych kontynentów nie czuł się poszkodowany. A może to nie kontynentom na tym zależy tylko my, ludzie, zawsze musimy dziś zrobić więcej niż wczoraj, nie mówiąc o jutrze? Zawsze musimy mieć jakąś kolejną motywację, jakiś nowy cel, jakiś plan do zrealizowania?

I tak oto 3 marca 2014 r. znalazłem się wraz z 200 biegaczami z 38 krajów z 6 kontynentów w Buenos Aires. Totalny ludzki mix. Rozpiętość wieku od 15 do 68 lat. Różnice wzrostu blisko 60 cm, począwszy od 143 a kończąc na 202 cm. Różnice doświadczeń od zera aż do 453 przebiegniętych maratonów. Kiedy zsumowaliśmy wszystkie maratony i ultramaratony, które przebiegliśmy do tej pory, wyszedł nam dystans dłuższy niż z Ziemi na Księżyc!

Z Buenos, wszyscy razem, polecieliśmy na sam dół do Tierra del Fuego, do Ushuaia. Po zaokrętowaniu na dwóch rosyjskich statkach polarnych, które służyły podczas całej wyprawy za nasz dom, ruszyliśmy przez cieśninę Horn, Drake’a i Bigla na Antarktydę. Siódmy kontynent przywitał nas nieskażonym powietrzem, śnieżycą, godowymi pomrukami wielorybów i … hukiem cielących się gór lodowych.

Biegnąc co jakiś czas oglądałem się za siebie. Właściwie z nikim się nie ścigałem, chciałem tylko sprawdzić gdzie jest Hein. Hein to 40-latek z RPA – silny, wysoki, wysportowany i … od urodzenia niewidomy. Przybiegł 5 minut po mnie.

David z Alabamy padł tuż za metą. Przez dwie minuty nie miał pulsu. Dopiero fibrylator sprowadził go znów do nas (dopiero wtedy zrozumieliśmy dlaczego organizator wymusił na nas ubezpieczenie aż na 100 000 USD – koszty transportu nas, żywych samolotem są całkiem tanie w porównaniu z … brrr – lepiej nie krakać!). Rich nie miał nawet kataru, choć całą trasę przebiegł w koszulce gimnastycznej. A z tym katarem to dziwne, bo choć podczas biegu temperatura wynosiła zaledwie -5oC, to wicher (tak wicher, nie mylić z wiatrem) obniżał odczuwanie temperatury do -17stopni. Wicher też niemiłosiernie targał długie i kręcone blond włosy Christine z Filadelfii. Fruwały tak mocno, że sprowokowały do ataku na nie albatrosy, ptaki o największej rozpiętości skrzydeł na świecie. Christine stoczyła z nimi dramatyczną walkę. Jim załamał się 10 km przed metą. Twierdził, że wykończyła go 1200-metrowa różnica wzniesień i górzysty teren. Nie wiedział (my też nie), że Antarktyda to najbardziej górzysty kontynent, o średniej wysokości wynoszącej ponad 2000 metrów, czyli aż o kilometr wyższej niż ta cała przereklamowana Azja, z jej najwyższą wyżyną na świecie Tybetem i naszym, ziemskim dachem świata – Mount Everestem.

Mike, nasz lekarz, twierdził, że Jim nie miał aż takich objawów hipotermii, jak większość z nas po ukończeniu biegu. Nie miał ich, ale tego dnia miał po prostu dosyć wszystkiego. Jim jednak nie był z tych, co się załamują na amen. Dużo lepiej poszło mu następnego dnia, gdy przebiegł maratoński dystans po zewnętrznym pokładzie, wokół naszego statku „Akademika Ioffe”. Organizatorzy zaliczyli mu to jako bieg na Antarktydzie honorując go medalem 7 Continents Club. Był to już jego ostatni kontynent. Jim mógł więc odwiesić „joggingi” na hak. Przede mną został jeszcze jeden – Ameryka Południowa.

Czy można „zaliczyć kontynent” biegnąc blisko 5 tys. kilometrów na Zachód od jego brzegu, pośrodku oceanu? Można, pod warunkiem że jest to pępek świata znany również pod nazwami Rapa Nui lub co bardziej nam znane – Wyspa Wielkanocna.

7 czerwca w pochmurny dzień, wraz z grupą 55 biegaczy z 9 krajów, o 10:15 wystartowałem w 11. edycji Rapa Nui Marathon. Jak się potem zorientowałem – jako pierwszy Polak! Godzina dziwna, ale dobrze przemyślana. O 10:00 kończyła się Msza Św., a mieszkańcy wyspy zawsze mieli jednego Boga – Make Make. Teraz swą mocną wiarę kontynuują w rzymsko-katolickim wydaniu. Ich religijność jest tym bardziej uzasadniona, że zostali odkryci przez statek holenderski w 1722 roku – dokładnie w Wielkanoc. Maraton, co w tej sytuacji oczywiste, nie mógł z Mszą Św. kolidować.

Trasa prowadziła wzdłuż całej wyspy – od stolicy Hanga Roa do plaży Akanena. Na niej, według podań spisanych na drewnianych tabliczkach w języku rongo-rongo, w VI wieku wódź Hotu Matua wylądował wraz z setką swoich wiernych towarzyszy. Kiedy ich rodzinna wyspa Hiva zaczęła tonąć, zbudowali arkę i jak Noe ruszyli w nieznane w poszukiwaniu nowej ziemi. Aż dotarli do tej wyspy.

Żyli setki lat z przekonaniem, że wokół zatonęło wszystko i są, jak ta nasza Ziemia, samiutcy we Wszechświecie. Zgoda i harmonia wkrótce uległy chorym ambicjom i ostrej walce o władzę. Okazało się również, że długie uszy są cechą zewnętrzną narodu panów, a ci z krótkimi uszami to co najwyżej mogą ciosać z lawy wulkanicznej posągi zwane Moai. W nich po śmierci zamieszkiwać miały dusze długouchatych. Wymiary kolejnych Moai rosły wraz z ambicjami tych ostatnich. Największy stojący Moai mierzy 11 metrów i waży 80 ton. W trakcie budowy były następne, z których największy miał mieć 22,5 metra wysokości, i gdyby został uwolniony ze zbocza wulkanu Rano Raraku ważyłby 150 ton! Nie został uwolniony, bo do jego transportu na miejsce przeznaczenia zabrakło… palm kokosowych.

Mieszkańcy Wyspy zniszczyli bowiem to, co dawało im życie. Po wykarczowaniu ostatnich palm zabrakło nie tylko kokosów, ale i ziemia uległa erozji – przestała rodzić. W międzyczasie ich populacja rozrosła się z ok. 100 osób do 20 000. Nie dość, że krótkousi się zbuntowali, to jeszcze wszyscy zaczęli się nawzajem zabijać, a następnie pożerać. Poza białkiem ludzkim Pępek Świata wyeksploatowany do cna, nie miał już ani długo- ani krótkouchatym wiele do zaoferowania.

Pierwszą połówkę biegło się dość dobrze. Teren pagórkowaty, ale nie zwracałem na to uwagi. Z GoPro na głowie i szeroko otwartymi oczami, chłonąłem jak gąbka mistyczny klimat wyspy. Posągi Moai przyglądały się nam dość życzliwie, choć z pewną rezerwą. Co jakiś czas trasa biegu krzyżowała się z trasami dziko żyjących tam koników. Do plaży Akenena dobiegłem po 2 godzinach i 10 minutach. Pokłoniłem się głęboko pięciu posągom Moai stojącym na brzegu i patrzącym w kierunku lądu, jak nieomal wszystkie, z blisko tysiąca, które zbudowano na wyspie. Wydawało mi się, że przynajmniej jeden z nich, ten z kapeluszem Pukao, skinął przyjaźnie głową w moim kierunku…

Powrót był dużo trudniejszy. Kompletny brak zalesienia mocno odczułem na własnej skórze. Zerwał się wiatr, wiadomo – przeciwny, i w najlepsze hulał po wyspie. W dodatku te podbiegi! Jakoś nie zauważyłem ich zbiegając ku plaży w dół. Zaczął padać deszcz i było mi naprawdę „pod górkę”. Cały maraton pokonałem praktycznie sam. Zaraz po starcie rozciągnęliśmy się tak, że z nikim nie miałem nawet wzrokowego kontaktu. Udało mi się co prawda do półmetka wyprzedzić trzech biegaczy i jedną pulchną Amerykankę, ale po 30 km wszyscy oni po kolei  mnie „pożerali”. Ostatnia, na 5 km przed metą, „skonsumowała” mnie ta Amerykanka.

Wpadam na metę po 4 godzinach 39 minutach i 2 sekundach biegu. Wystarczyło to na 24. miejsce, 3. w mojej kategorii wiekowej 60-65. Jestem szczęśliwy. Dodatkową gratyfikacją jest maratońska Korona Ziemi. Jakże słodka do noszenia. Teraz w Polsce jest nas trzynastu. Tylko trzynastu!

Niewiele jest hobby, które wymagają aż tak ogromnego wysiłku i tylu forsownych przygotowań, ale też niewiele jest hobby, które dają aż tyle charytatywnych możliwości. Na przykład projekt „Sahara 2008” zaowocował w 2009 roku zorganizowaniem, wraz z dr. Rafałem Nowakiem z Poznania, ekspedycji polskich lekarzy okulistów i setkami operacji skrzylików oraz katarakty wśród Saharawich

Biegnąc mój pierwszy maraton w Berlinie, w koszulce z nadrukiem w dwóch językach „Polska – Niemcy, jesteśmy sąsiadami, bądźmy przyjaciółmi”, nigdy nie przypuszczałem, że w niespełna 10 lat później pobiegnę razem z kolegą z Poznania – Danielem Wcisło i Niemcem Ludwigiem Schlerethem, 423-kilometrową trasą ze Szczecina na Konwencję Światową Lions do Hamburga. Po drodze, podczas spotkań w miastach na trasie, z koleżankami i kolegami z Niemiec, wielokrotnie to zdanie z koszulki odmienialiśmy przez różne przypadki. Rezultatem tego biegu było także zebranie, dzięki ofiarności naszych sponsorów, ponad 10 000 euro na dzieci, ofiary powodzi w Niemczech.

Skoro daliśmy radę przebiec 423 kilometry, to może damy radę 621 kilometrom? I tak oto zrealizowaliśmy w tym samym składzie, wraz z Ludwigiem i Danielem, Freedom Charity Run 2014. W 25. rocznicę upadku komunizmu w naszej części Europy, ruszyliśmy z Gdańska do Berlina. „Zaczęło się w Gdańsku” powiedział prezydent Lech Wałęsa, który dał nam sygnał do startu spod budynku BHP Stoczni Gdańskiej. Meta była pod Bramą Brandenburską. Skoro mogliśmy pomóc dzieciom niemieckim czemużby nie pomóc jeszcze bardziej potrzebującym dzieciom ukraińskim? W grudniu przekazaliśmy ponad 16 tys. euro na sieroty ofiar demonstracji na Majdanie z lutego 2013.

W tym roku czeka nas 700 kilometrów. Trasa Freedom Charity Run 2015 prowadzić będzie z Warszawy do Rygi. Trzeba uczcić łotewską prezydencję w UE i wspomóc na Łotwie i na Ukrainie dzieci chore na raka. Może i Ty dołączysz? Więcej informacji na www.freedom-charity-run.org lub pod adresem: plbiuro@freedom-charity-run.com.

Hobby to były małe koniki, które hodowali angielscy arystokraci. Były za małe i zbyt słabe, by na nich jeździć. Nie mogły chodzić w zaprzęgach, ani pomóc w uprawie roli. Choć ich hodowla była kosztowna, to służyły do… niczego. Bieganie nie kosztuje wiele, ot para butów i spodenki z koszulką. Jednak właśnie to hobby, a konkretnie ból nóg biegaczy, zaprawiony hektolitrami potu, jest potężnym orężem w rękach tych, którzy w ramach swoich ograniczonych możliwości pragną choć nieco poprawić nasz świat, a przy tym zrealizować swoje marzenia.

Pomagajmy biegając! We Run We Serve!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

One Comment on “Maratońska Korona Ziemi: Mariusz Szeib 13. Polakiem w ekskluzywnym klubie

  1. WIELKI SZACUNEK Panie Mariuszu!!! Nie tylko za Maratońską Koronę Ziemi, lecz również za WSPANIAŁĄ działalność charytatywną !!! Pozdrawiam serdecznie! Sławek Bieniek z Głogowa (także maratończyk)

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

You may use these HTML tags and attributes:

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>